31 grudnia 2012

Przy lampce szampana...

Gdzieś tam w tle tętniącego życiem domu słychać rytmiczne tykanie zegara. Stary zegar kołysząc zalotnie swym sercem powoli odmierza czas. Upływający czas i zbliżający nas do tej magicznej godziny zero.
Już niedługo pożegnamy, być może z ulgą Stary Rok, a z nadzieją powitamy Nowy.


Wielu z nas u progu kończącego się roku, podsumowuje swoje dokonania, analizuje to, co go spotkało i czym zaskoczył go lub obdarował mijający rok, ale też zapisuje noworoczne postanowienia. W myślach powtarza sobie, co chciałbym zrobić, czego dokonać.
I ja w ostatnich dniach zatrzymałam się na chwilę i wsłuchałam w galopujące myśli. Nie tyle wsłuchałam, co starałam się je ogarnąć i nadać im właściwy kierunek. Nie wiem, czy mi się udało.

Przede wszystkim przypominałam sobie, co dobrego w mijanym roku mnie spotkało. Tak intensywnie myślałam i przyznaję szczerze, że wiele tego chyba nie było. Był to spokojny rok, bez wielkich fajerwerków, bez większych rewolucji i zmian. Były za to bardzo piękne i wzruszające chwile, jak np. chrzest mojego synka i jego pierwsze urodziny. Cała ta magia dotycząca jego zmian i rozwoju od niezdarnego niemowlaczka do wszędobylskiego radosnego małego dziecka. Tak patrzyłam co dzień na niego i widziałam (i widzę), jak się zmieniał, jak codziennie zdobywał swój mały Mont Everest, jak z uporem i niegasnącą cierpliwością uczył się nowych rzeczy, jak dzielnie znosił gorsze chwile, dni choroby, jak walczył... Tych chwil i dni z nim spędzonych nie zastąpi mi nic. Właściwie mogłabym tu rzec, że każdy rok mijanego roku, był dla mnie cudem. Był. Dzięki niemu. Dzięki mojej cudownej rodzinie.

Piękne chwile, to także cudowne, spokojne rodzinne wakacje w umajonej kwiatami wsi. Święta te wiosenne i te zimowe spędzone z najbliższymi. Każdy mój mały sukces, coś dobrego zrobionego dla innych, niesiona pomoc, pociecha. Każda niespodzianka otrzymana od drugiej osoby, dar rozmowy, uśmiechu i obecności. I każda chwila ciszy i samotności. Chwile dla siebie przy aromatycznej kawie i interesującej lekturze. 
Nie są to wyszukane chwile czy niezwykłe dni, ale dla mnie tak bardzo cenne i tak ważne. To właśnie one były sensem całego tego roku.
Były chwile także i te gorsze. Smutne, odbierające pewność siebie i nadzieję. Nadzieję na powrót do pracy, na bycie potrzebnym, tam w społeczeństwie. Było także pogorszenie stanu zdrowia. I utracona nadzieja, na jego poprawę. Były także chwile słabości i złości na samego siebie, że nic się nie udaje, że tak mało w sobie determinacji i odwagi mam. Że tak łatwo się poddaję, że nie wierzę, że nie ufam.

To wszystko było wpisane w te dni, miesiące starego roku. I wiem, że tak miało właśnie być. Nie żałuję żadnej chwili, żadnego przeżycia, bo wszystko to wpłynęło na mnie, na moją osobowość. Każdy dzień mnie czegoś nauczył, coś mi uświadomił. I to również było cenne. 

Dziś w ten sylwestrowy wieczór porządkuję pewne sprawy. Nie chcę wracać do tego, co już za mną. Nie chcę analizować. Nie chcę się narzucać tym, którzy milczą od dłuższego czasu. Zamykam pewien rozdział życia. I myślę, że tak będzie dla mnie lepiej.

Dzisiaj także zastanawiam się, co przyniesie mi ten nowy rok. Czym mnie zaskoczy. Mam nadzieję, że czymś pięknym i pozytywnym. Na razie nie wiem czym i niech tak pozostanie.
Nie mam postanowień, być może tylko cele. Takie dwa szczególne. Ale, czy uda mi się je zrealizować i osiągnąć? Choćby po części? Tego nie wiem. Zapewne ten nowy 2013 rok przyniesie mi na to pytanie odpowiedź. Taką, jaka jest mi pisana.

Ja tylko w sercu mogę mieć nadzieję, że to o czym tak usilnie marzę i o co tak mocno walczę w końcu się spełni i tym samym wypełni tą brakującą cząstkę życia :) 

Wam wszystkim, Kochani Czytelnicy życzę, aby ten nowy rok przyniósł Wam spełnienie w tej sferze życia, która nie jest do końca taka, jakbyście chcieli, by była :)

23 grudnia 2012

Cud Narodzin

Magiczny czas przed nami. Jak zapewne w wielu domach, tak i w moim od kilku dni trwa przedświąteczna krzątanina. Wszyscy zaangażowani w prace mniej przyjemne, jak sprzątanie, pranie, mycie okien i gotowanie wigilijnych i świątecznych potraw oraz w prace o wiele przyjemniejsze jak ubieranie choinki, przystrajanie domu i smakowanie, tego co inni (czytaj: kobiety) przygotują ;)
O tak. Bo w naszym domu istnieje zasadniczy podział na role i tego, co do kogo należy. Kobiety, jak od wielu dziejów mają ręce pełne roboty i czasem same nie wiedzą do czego te ręce włożyć ...Tu trzeba posprzątać, porobić zakupy, zatroszczyć się o prezenty, no i najważniejsze - ugotować "małe co nieco". Czas spędzony w kuchni, to chyba największy wysiłek kobiety, ale też i najprzyjemniejszy. Dla mnie tak jest.
A co należy do panów ów przedświątecznej bieganiny? A więc z moich skromnych obserwacji to przede wszystkim błąkanie się po kuchni i w ukryciu przed wzrokiem kobiet podkradanie tego, co akurat jeść nie należy ;) Ok, ok. Żeby nie było. Panowie chętnie angażują się też w robienie wielkich zakupów (przecie kobieta to taka słaba istota), mycie okien, wieszanie firan.. i ubieranie często z maluchami (jeśli takowe w danym domu są) choinki. A to, że efekt często nie jest taki, jak kobiety by sobie wymarzyły, to mało istotne. Liczy się przecież intencja :) W każdym razie ja nie narzekam na pomoc moich domowników. Większy pan pomaga w czym tylko może i potrafi..a mniejszy, cóż... dodaje mi energii do dzialania a swym radosnym śmiechem przypomina o tym, co w tym wszystkim najważniejsze.
Przyznajmy szczerze. To nie ważne przecie ile potraw na wigilijnym stole będzie, nie ważne -  czy mój dom pachnie korzennymi przyprawami, nie istotne - czy moja choinka jest świeża prosto z lasu czy sztuczna i jak ubrana, nie ważne - ile wydałam na prezenty dla najbliższych i co ja sama dostanę"pod choinkę", nie istotne - czy na święta będzie za oknami biało...
Najważniejsze to, to czy ja jestem gotowa przyjąć do swojego serca i do swojego domu, tego najważniejszego Gościa tych świąt.. Ważne, czy chcę, by w moim sercu na nowo narodziło się życie. Prawdziwe nowe życie. Istotne - czy w  przedświątecznych porządkach, uporządkowałam też swoje wnętrze. Ważne - czy dla mnie świętować znaczy świętować przy stole  Pańskim, a nie tylko tym domowym...
 
Nie mniej ważny w tych dniach dla mnie jest czas, jaki mogę ofiarować rodzinie i najbliższym. Zasiąść z nimi przy wspólnym stole przykrytym białym obrusem, odmówić wspólnie modlitwę i przełamując się kruchym opłatkiem składać sobie życzenia. Te najpiękniejsze i mające w co wierzę, ogromną moc spełnienia.
A potem jedząc przygotowane wcześniej wigilijne potrawy, cieszyć się teraźniejszym czasem bycia razem. Potem przy cicho grającymi w tle kolędami rozkoszować się niekończącymi się rozmowami. 

Ale to dopiero jutro. Właściwie już niedługo. A dziś, kiedy tak w zadumie krzątam się po kuchni i nie wiem, w co ręce włożyć (i serce też).. zerkam od czasu do czasu na roześmianą, jeszcze nie tak bardzo świadomą tego, co się dzieje twarzyczkę  mojego synka i uświadamiam sobie, czym tak naprawdę jest Cud Narodzin i dlaczego na ów Cud tak długo, ale też i z wielką radością się czeka i do niego przygotowuje ;)

Błogosławionych, rodzinnych oraz pełnych pokoju i miłości Świąt Bożego Narodzenia Wszystkim moim Czytelnikom życzyć pragnę :)

12 grudnia 2012

Umykające chwile

Codzienność często zaskakuje mnie swoją wyobraźnią. Każdy dzień jest inny, niepowtarzalny i niosący świadomość, że nigdy już nie powróci. Niestety jest również tak, że ja tej świadomości w danej chwili nie posiadam i nie napawam się chwilami danymi mi przez dzień dzisiejszy.
Pewnie wielka szkoda, ale na szczęście kolejnego dnia można powrócić myślami do tego poprzedniego i oczami wyobraźni odtworzyć to, co już przeminęło i jeszcze raz poczuć magię wczorajszych chwil.

Wczorajszy dzień przyniósł mi wiele radości. Nie takiej wzniosłej, ale takiej zwyczajnej. Ta zwyczajność i wypełniony zajęciami dzień przysłoniły mi wczoraj fakt, że to co w danych chwilach przeżywam jest piękne, radosne.. i że być może taka sama chwila nigdy już nie powróci. Ale właśnie dzisiaj, kiedy mogę na chwilkę przysiąść i się wyciszyć, mogę też do wczorajszych zdarzeń powrócić.

A w mojej głowie pojawia się jeden szczególny obraz. Siedzę sobie wygodnie w ciepłym pokoju opatulona kocem. Przede mną prosty stół, na nim cudowności, które (zapewne z wielkim sercem i zaangażowaniem) przygotowała osoba bardzo mi bliska. Pokój rozświetlony tylko ażurowymi lampkami i świecami sprawia wrażenie ogromnie przytulnego. A ta przytulność sprawia, że chce się tam po prostu być i być i być. 

Ale najważniejszy obraz to ten, że przede mną na fotelu siedzi ta osoba i patrząc na jej radosną twarz mogę z nią porozmawiać o rzeczach ważnych, mniej ważnych, smutnych, radosnych. Właśnie tak. 
Mogę też pomilczeć i mieć świadomość, że ta cisza nie jest krępująca, ale zbliżająca nas do siebie. Mogę też posłuchać, a słuchając rozpoznawać na twarzy tej osoby emocje, widzieć blask oczu.
Mogłam w końcu zobaczyć szczerą radość, gdy osoba ta rozpakowywała prezent.

Co to był za dzień? Dla mnie bardzo ważny, bo dzień urodzin mojej Przyjaciółki :) 
Dlatego tak go wspominam, bo wiem ile teraz znaczą dla mnie takie chwile, kiedy mogę tak bez żadnych trosk spotkać się z bliską mi osobą. Uciec od tej codzienności. Być tylko tu i teraz. Nie myśleć o dziecku, o mężu. I nie martwić się, czy beze mnie ich świat się nie zawali :)
Poddać się chwili i śmiać się do łez. Nie liczyć upływających minut i godzin. We wspomnieniach być daleko, daleko. Pomyśleć, ale mi tutaj dobrze. I patrząc w końcu na zegarek wskazujący późną godzinę, mieć żal do czasu, że tak szybko upłynął. Nie chcieć wracać.

Myślę, że warto pielęgnować takie piękne chwile w swoim sercu. Nie muszą być wzniosłe, lecz właśnie te proste, ale jakże prawdziwe. Zachowywać je tam i nigdy stamtąd nie wypuszczać. Tym bardziej teraz, kiedy nasze życie tak szybko gna do przodu, często nie dając nam chwil wytchnienia, a brakujący czas lub po prostu chęci nie pozwalają nam na spotkania z bliskimi osobami.

Takie chwile są ważne, wnoszą w naszą codzienność odżywczy powiew, ładują pozytywna energią. 
Nie szczędźmy czasu dla innych. Na rozmowę. Na wspólne milczenie. Na bycie razem. Nie tylko "od święta".
I miejmy tą świadomość, że takie chwile mogą już nie powrócić.

4 grudnia 2012

Nie poddawać się

Dużo się dzieje ostatnio. W moje życie zagościł taki pewien nieokreślony smutek i lęk przed przyszłością.
W zawirowaniach zwyczajnego życia odkryłam niepokojące zwiastuny pogłębiającej się choroby. 
Szybkie konsultacje, specjalistyczne badania niestety nie przynoszą dobrych wieści. Diagnoza niezbyt optymistyczna. Rokowania na poprawę niewielkie.
Czy byłam na to gotowa? Raczej nie. Człowiek codziennie zmagający się z przewlekłą chorobą od dzieciństwa nie myśli o tym, co go ogranicza, co nie pozwala żyć pełną piersią. Godzi się z tym i akceptuje swoje życie, takim jakim jest. Z ograniczeniami, jednak z ciągłą walką o to, by nie było gorzej.

Ja również żyję zapominając o swojej chorobie, ograniczeniach. Jest to dla mnie tak naturalne, jak oddychanie. Akceptuję tą swoją chorobę i właściwie nie wyobrażam sobie bez niej mego istnienia. Bez niej byłoby zapewne zupełnie inne, ale czy takie piękne? Chyba nie. Dzięki niej jestem taką osobą, jaką jestem. Bo chcąc tego, czy nie choroba kształtuje mój charakter, moje patrzenie na świat. 

Tak sobie myślę, że każda choroba, każde cierpnie, które nas dotyka ma jakiś sens. Wiem, że to banalne, ale przecie prawdziwe. Czasami tylko dzięki chorobie człowiek może odmienić swoje dotychczasowe, niezbyt prawe życie. Choroba pozwala się zatrzymać i zrozumieć, co tak naprawdę jest istotne w życiu, dla kogo naprawdę warto żyć, o co trzeba walczyć.

Ja tylko jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak w tych moich niedomaganiach działa Bóg, być może Anioł Stróż. Bo ilekroć dotyka mnie choroba, to na mojej drodze stają ludzie gotowi nieść mi bezinteresowną pomoc. Są tacy dobrzy, po prostu ludzcy. 
Często się zastanawiam, czym sobie zasłużyłam na takie doświadczanie dobroci od innych ludzi.
Ale nigdy nie zastanawiałam się, dlaczego dotyka mnie choroba, która postępuje. Bo wiem, że tak właśnie ma być. Być może nie wiem do końca dlaczego, ale to nie istotne.

Dla mnie najważniejsze w tym wszystkim jest to, że Bóg zsyłając na mnie chorobę, zsyła również cudownych Aniołów w ludzkiej postaci. Z taką pomocą łatwiej walczyć. Z uśmiechem na twarzy.

1 grudnia 2012

Zatrzymaj się ...

Oj, to już południe. Ranek tak szybko minął. Spokojnie i bardzo leniwie. Z resztą chyba leniwy dzień przede mną. No, prawie cały :) Wczorajsze szaleństwa andrzejkowej nocy wyssały ze mnie energię.
Ale nie tylko o brak energii tutaj chodzi. Potrzebuję spokoju i wyciszenia, ot tak po prostu.

Dzisiejszy świat pędzi wciąż do przodu bez wytchnienia, człowiek nie ma czasu, aby się zatrzymać, odetchnąć, napić się pysznej kawy i delektować się nią, a nie tylko dzięki niej podładować akumulatory do dalszego biegu. Nie ma czasu dla siebie, dla rodziny, dla najbliższych, przyjaciół. Nie ma czasu, by się wyciszyć, zajrzeć w głąb siebie i posłuchać co ma do powiedzenia jego serce i dusza.

A zapewne do powiedzenia ma bardzo wiele. Tylko czy człowiek chce go posłuchać?
Ja odnoszę niejednokrotnie wrażenie, że wielu ludziom niewygodnie się tak zatrzymać i wsłuchać w siebie. Czyżby bali się konfrontacji z własnym sumieniem, z własnym ja? Może, a szkoda, bo wiele tracą.

Mnie dosyć często dopadają takie momenty, że chcę się zatrzymać, wyciszyć, wsłuchać w siebie. Potrzebuję poukładać swoje rozbiegane myśli, uporządkować swoje różnorodne emocje, nadać im właściwą barwę.

Nie uciekam nigdy przed momentami ciszy. Takiej zupełnej. Nie boję się własnych myśli, głosu serca i sumienia. To nie tak, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i że ja jestem idealna. Oj, nie. 
Ja po prostu wiem, że te momenty, kiedy jestem tylko sam na sam ze sobą pomagają mi wyprostować, to co nie idealne, oswoić się z tym, co nieznane. Mogę posłuchać, co tak naprawdę ma dopowiedzenia moja podświadomość, serce, dusza. Tylko w ciszy i w obliczu własnej samotności mogę tak naprawdę usłyszeć ich wołanie. I mogę stanąć twarzą w twarz z tym, co trudne, co boli, co sprawia lęk. Ta konfrontacja pomaga  pozbyć się tego lęku, ukoić ból. Beż tej możliwości niewiele bym zdziałała.

Dziś jest ten dzień. Dzień ciszy, samotności. Zapatrzenia się w siebie, w swoje wnętrze.

Muszę poukładać sobie wiele spraw, zdarzeń, które ostatnio mnie dotknęły. Muszę się z nimi oswoić i przyjąć je, takimi jakie są. Być może z lękiem, ale za to z pełną akceptacją.

Dzisiaj wszystko jest inaczej. Dzieje się tak powoli, bez pośpiechu.
Za oknem szaro i dżdżysto. Ludzie szybkim krokiem przemykają do swoich ciepłych domów.
A może biegnąc do domu  warto się zatrzymać, popatrzeć na zachmurzone niebo, na spadające ostanie liście z drzew. Posłuchać grającego wiatru i poczuć zapach zbliżającej się zimy. 
A w domu zamiast włączyć zagłuszające ciszę radio czy telewizję pozostać w ciszy. I zasłuchać się w naturalne odgłosy tętniącego życiem domu. W melodyjny głos dziecka, najbliższej osoby, skrzypienie drzwi, wirującą pralkę, tykanie zegara, kroki sąsiada.... A pijąc ulubioną kawę delektować się jej smakiem, poczuć jak po ciele rozchodzi się przyjemne ciepło, poczuć jak pięknie pachnie... Zamykając oczy poczuć fakturę kubka, z którego tą kawę piję... 
I w końcu zasłuchać się w siebie...

To taka cicha uważność. Uważna obecność. Warto kierować się nią w życiu na co dzień :)

17 listopada 2012

Zapomniany sen

Ciekawy dzień właśnie mija. A przede mną noc. I regenerujący sen. A raczej jego brak :)
Dawno, dawno temu myślałam, że człowiek bez snu obejść się nie może. Ale dziś, po niespełna roku bezsenności, wiem, że to nie do końca prawda. Bez snu człowiek żyje, tylko nieco. 

A czemu to tak trudno Ci usnąć? Spyta ktoś. Hmmm... przyczyna jest jedna. Niemowlę na horyzoncie :)
No tak, teraz wszystko jasne. I niech mi nie mówi ktoś, że ten kto dobrze śpi, śpi jak niemowlę :) Haha, dobre sobie :) Ten, kto wymyślił, to powiedzenie, chyba nigdy z niemowlakiem nie miał do czynienia. 
Ale powróćmy do mej bezsennej nocy, znaczy się bezsennych nocy. Wygląda to od kilku miesięcy tak.

Noc zapada, zbliża się magiczna godzina 22.00. No. Często 23.00. Czemu magiczna? Otóż moje dzieciątko o tej godzinie powinno zapadać powoli w niemowlęcy sen. Właśnie, powinno! Trening samodzielnego zasypiania i spanie we własnym łóżeczku trwa, a efekty.. hmm.. szczerze mówiąc nie najgorsze, ale ja oczywiście wolałabym, by były nader  zadowalające :) Ok. Niemowlę senne, ale wciąż walczące z zamykającymi się oczętami wije się w łóżeczku i nieśmiałym protestem (czytaj: krzykiem) próbuje powiedzieć mamusi: "Czemu zmuszasz mnie do spania?", "Ja chcę do ciebie...". I takie tam. Ale mama twarda, tato tym bardziej nie reagują.. aż w końcu nasz nader ożywiony bobas nieoczekiwanie zapada w sen. Hurra. Nareszcie. 

Oczywiście mama, czyli ja również próbuje zapaść w sen. Zamykam oczy. W głowie przesuwają się obrazy z minionego dnia. Mózg analizuje, porządkuje przeżyte sytuacje. Wycisza się. Udało się. Śpię.
Ale co to? Jakiś krzyk dochodzi do mojej uśpionej podświadomości. Co to takiego? Ktoś krzyczy w moim śnie? O nie! To nie sen! To rzeczywistość, a w niej mój mały synek obwieszcza całemu uśpionemu miastu, że oto...
Ja szybko zerkam na zegarek. Że co? minęła TYLKO godzina? Niemożliwe. A jednak.
Ok. Choć na rączki, lulaj i śpij. Oj, mama, nie tak łatwo, daj mi jeść. Poddaję się...
Dobra, nakarmiony, uspokojony ponownie wraca do łóżeczka i szybko ponownie zapada w niespokojny sen. Ja też padam do łóżka, ale niestety nie zapadam w sen, choć usilnie się staram. 
Mija godzina, druga. Już, już prawie mi się udaje oddać w objęcia Morfeusza.. a tu... Zgadnijcie! Otóż to, ponowny krzyk. Bynajmniej nie mój, choć nie raz mam ochotę sobie w nocy pokrzyczeć. I dochodzimy do punktu wyjścia.
A więc zacznijmy od początku. Mój mały synek obwieszcza całemu uśpionemu miastu, że oto...
Tu rozwińmy listę:
- Mamo gdzie jesteś? - mamo, chcę jeść (znowu?) - mamo, nie chcę jeść, ale chcę cyca - mamo, gorąco mi/zimno - mamo, czemu tu tak ciemno? - mamo, ja chcę do TWOJEGO łóżka - mamo, czy to już dzień? - mamo, smutno mi - mamo, pociesz mnie/przytul, bo coś złego mi się przyśniło (z mojego punktu widzenia, wszystko może być złe dla nieznającego jeszcze świata niemowlęcia).. itp., itd....
I niestety w nocy moja matczyna intuicja nie działa na wysokich obrotach, więc zazwyczaj idę na łatwiznę.. i daję dla świętego spokoju cyca. Co z tego, że to nie o to chodzi, ważne, że ZAWSZE skutkuje :)

Ok, ok. Zasypiamy. Tylko, że ja nie zdążyłam zarejestrować kiedy odpływam, i tak oto zasypiamy razem. W tym samym łóżku. Mija jakieś pół godziny. Przebudzenie. A co to, znaczy kto to leży koło mnie. No tak... W czasie posiłku przysnęło się mamusi.. Ale żeby mój mały brzdąc był tym zasmucony, co to to nie..
Cóż, trzeba jakoś zebrać siły i odłożyć śpiącego brzdąca do własnego łóżeczka. Trzeba. Żeby nie wiem co! Przecież trenujemy samodzielne spanie! Ok. Udało się. Nie obudził się.
Zakradam się do swojego łoża i próbuję zasnąć. I znowu nic. Mały cudem śpi, a ja nie. 
To chyba taka wyuczona bezsenność...

Mijają jakieś dwie godziny. W końcu zmęczona walką z bezsennością, czuję, jak ogarnia mnie błogi spokój  ciepło, a myśli zaczynają swobodnie płynąć. O tak. To ta chwila. Już powoli, powoli zapadam w sen. Widzę piękną polanę, czuję na twarzy ciepłe promienie słońca.. Cisza, spokój, słychać tylko szum drzew...
Ale co to? Tam ktoś płacze? Ale gdzie? Szukam... No tak, wracam do rzeczywistości...
To niestety nie senna postać, ale realna postać z mojego koszmaru. Tak, mój synek. Nie żebym narzekała..

Ok. Ostatkiem sił, na wpół śpiąc wyciągam małego z łóżeczka. Ładujemy się do mojego i dla świętego spokoju oddajemy się nocnym rytuałom. Ten ostatni rytuał dzieje się zazwyczaj tuż nad ranem, kiedy mąż już wstaje i w naszym łożu pojawia się jedno wolne miejsce. Tak, wolna miejscówka w wagonie sypialnym. Tym razem wykupuje go mój mały uroczy synek. A niech ma dzieciątko radochę, że do ostatniego przystanku do krainy snów pojedzie już z mamą.

I tak oto, półprzytomna ze zmęczenia zapadam razem z maluchem w sen. Błagam, choć na godzinę, dwie.
Na ogół udaje się nieco okraść budzący się do życia dzień w kilka godzin snu. Stop. Jedną godzinę.
Mija właśnie ta poranna jedna godzina. I chcąc, czy nie trzeba wstać. Oj, bo jak nie wstaniesz mamusiu, to.. - albo wydrapię ci oko - albo złamię nos - albo ogłuszę zniewalającym krzykiem... Wiec...
Więc wstaję, bo chcę jeszcze nieco pożyć i powoli zapominam, co to sen. Ten prawdziwy. Regenerujący, dodający nowych sił.

Ale od czego jest kawa? A przede wszystkim od czego jest matczyna miłość, która zniesie wszystko? ;)
Nawet roczny brak snu. Niestety coraz mniej wierzę, że KIEDYKOLWIEK moje dzieciątko prześpi całą noc... A ja razem a nim :) Takie to uroki macierzyństwa, o których głośno się nie mówi :)

Ale ja wcale nie narzekam. Żeby nikt nie myślał! Kiedyś teściowa powiedziała, że się przyzwyczaję. I miała rację kobiecina. Idzie się przyzwyczaić, a z tego przyzwyczajenia powstaje coś na kształt wspomnianej już BEZSENNOŚCI WYUCZONEJ. Według mnie powinni to sklasyfikować, jako jednostkę chorobową :)

Podsumowując, dodam tylko, że po roku bezsenności człowiek nieco INACZEJ się zachowuje. Kiedyś zrobiono nawet taki eksperyment. Jak na realia tego eksperymentu dobrze się trzymam :)
Troszkę tylko: - szwankuje mi pamieć krótkotrwała - nie mam na nic sił - mam syndrom "nic mi się nie chce", "co ja miałam zrobić?", - wszystko leci mi z rąk - mam problem z wysławianiem się - bolą mnie ręce, nogo, plecy, kark, głowa, oczy... I takie tam. Nie ważne.

Ważne, że wiem, iż warto ponosić takie poświęcenia dla kogoś, kogo bezgranicznie się kocha :)

13 listopada 2012

Wybór

Zapach aromatycznej kawy unosi się po całym domku. Synek nie tracąc z oczu mamy bawi się cudownie sam :) A ja próbuję przelać myśli na papier. Myśli, których inspiracją było niedawne kazanie.
Dotyczyło ono akurat wiary. Trudny temat dla współczesnego człowieka i współczesnego świata. Taki niemodny i też niewygodny. Akurat nie dla mnie.
Wiara jest bardzo ważną częścią mojego życia, ale nie o tym chcę tu pisać.
Pragnę przytoczyć pewne myśli, które wówczas usłyszałam. 
Bo głęboko zapadły w moje serce, pomimo, że prawdę, którą niosą jest taka zwyczajna i oczywista :)

Wiara, wtedy jest prawdziwa, kiedy żyje i zamienia się w czyn. 
I która daje coś z siebie. Dla innych.
Nie wystarczy mówić "wierzę", trzeba tą wiarą żyć. I iść z nią do ludzi, co nie rzadko jest takie trudne.
Jeśli naprawdę nasza wiara jest prawdziwa, to nie zniszczą jej żadne wydarzenia życiowe czy ludzie. Bo prawdziwa wiara jest silna i nie zmienia się w zależności "od potrzeb", "od sytuacji". Przynajmniej taka powinna być.
Jeśli wiara jest istotą naszego życia to jest też czymś, co nas ogranicza. Tak po ludzku, niesie ze sobą pewne poświęcenia i ofiary. Ale jeśli jest prawdziwa, to nie będzie przez nas traktowana wybiórczo. A często "wybieramy" z wiary, to co nam pasuje, co łatwe, co nie przeszkadza w naszym łatwym życiu.
I na koniec. Prawdziwa wiara obejmuje całe nasze życie, wszystkie jego sfery. Kto prawdziwie wierzy nie zamyka drzwi przed Bogiem tam, gdzie niewygodnie byłoby Go gościć...

Podstawowe prawdy, ale mnie ostatnio dały wiele do myślenia. Sama wiem, jak ciężko jest wierzyć w tym zwariowanym, pędzącym wciąż do przodu świecie. Jak trudno przystanąć i zastanowić się, po co i dla kogo żyję. Jak trudno przyznać się do tego, że wierzę i ile ta wiara dla mnie znaczy. Jak trudno przyznać się, że ona wyznacza moje życiowe ścieżki, wybory, zachowania...

Wiara jest, albo jej nie ma. Nie istnieje pomiędzy. Ja wybrałam wiarę. I nie wstydzę się tego :)

10 listopada 2012

Wielki chaos

Już późny wieczór. Tak na krótko.
Ostatnio po pewnych dziwnych wydarzeniach w mojej głowie zapanował wielki chaos.
A to dlaczego? Sama nie wiem...
Pewne rozmowy, a co za nimi idzie późniejsze przemyślenia spowodowały, że sama nie wiem, co tak naprawdę dzieje się z ludźmi wokół mnie. Nie wiem, co jest prawdą, a co kłamstwem.
Czasami mam wręcz wrażenie, że niektórzy lubią grać na moich emocjach. Może mi się wydaje. Może nie.
A może za bardzo się tym wszystkim (i wszystkimi) przejmuję? Chyba lepiej odpuścić, jeśli i tak wiem, że ja w niczym pomóc nie mogę. A może juz czasami tak po ludzku nie mam na to sił.

Człowiek weryfikuje swoje cele i zamierzenia po wielu wydarzeniach w swoim życiu. Czasami do istotnych zmian skłania go sytuacja rodzinna, zawodowa, zdrowotna. I również napotkani na drodze ludzie.
We mnie dokonała się bardzo duża zmiana po pewnym wydarzeniu. Po nim wiem, co ważne w życiu, o co warto i trzeba walczyć, a kiedy odpuścić. I kogo naprawdę mogę nazwać człowiekiem.
A napotkani ludzie pokazali mi, jaka jestem w ich oczach. Różne to obrazy były. I te dobre i te złe.
Oba są ważne dla mojego rozwoju. Do dalszej walki. Do dalszych przemian. Do dalszego życia.

Czy i Ty nosisz w sercu wydarzenia i ludzi, którzy odmienili Twoje życie. Odmienili Ciebie?

2 listopada 2012

Światełko pamięci

Mrok zapada. Ciepły wiatr smaga moją twarz. Opatulona szalem, w ciepłym płaszczu szybkim krokiem przemierzam kręte wąskie alejki. W ręce szczególny dar. Gdzie mi tak śpieszno? Biegnę na spotkanie. Na szczególne spotkanie.
Już jestem. Zmarzniętymi dłońmi kładę na grobie znicz i walcząc z wiatrem zapalam go kilkakrotnie.
Tak, jestem na cmentarzu. Na szczególnym spotkaniu. Stoję nad grobem szczególnej osoby.
Tą szczególną osobą jest moja babcia. Tak bliska mi sercu, nawet teraz po kilku latach fizycznej nieobecności. Ale ona wciąż jest. Jest obecna w moim sercu i w mojej pamięci. I tam pozostanie.
Na cmentarzu wielki gwar, czasem zamieszanie. Mnie to nie przeszkadza. Zatopiona w cichej modlitwie myślami biegnę ku wspomnieniom.
Przed oczami staje babcia. Drobna staruszka o ciepłych, pełnych dobroci oczach.
Jej schorowane ręce zawsze gotowe pomóc, przytulić, pocieszyć.
Jej niesprawne już nogi, kiedyś ciągle biegnące, by kogoś odwiedzić.
Jej poorana zmarszczkami twarz, często zatroskana i współczująca.
Jej oczy. Błękitne, już nieco wyblakłe. A w nich radość i smutek zarazem.
Jak ja kochałam te momenty, kiedy po szkole biegłam do niej, a ona z utęsknieniem wypatrywała mnie już w oknie. I z jaką radością witała mnie u progu swego domu. Nikt tak nie cieszył się wtedy z moich odwiedzin jak właśnie ona :)
A potem parująca aromatyczna kawa (oj tak, to babcia nauczyła mnie ją pić) postawiona na stole i drożdżowe ciasto, które sama upiekła właśnie dla mnie!
Te chwile wspólnego biesiadowania i niekończące się rozmowy o życiu pozostają wciąż żywe w mej pamięci. Wtedy nie myślałam, że one mogą się kiedyś skończyć. Teraz bardzo mi ich brakuje.
Często człowiek nie docenia tego, co akurat posiada. Potem jak traci, tęskni za tym.

Dobrze, że jest takie miejsce, gdzie mogę spotkać się z moją nieżyjącą już babcią. Mogę w każdej chwili do niej przyjść i złączyć się z nią w duchowej modlitwie. Porozmawiać, powspominać, doradzić się.
Wiem, że gdzieś tam nade mną wciąż czuwa, opiekuje się mną. Cieszy się moim szczęściem i smuci moimi troskami. Po prostu jest obecna. Obecna w moim sercu.

Otrząsam się ze wspomnień. Ocieram spływająca po policzku łzę. Chowam ręce w kieszenie płaszcza i szybkim krokiem oddalam się od miliona migoczących światełek.
Światełek pamięci. Naszej żywej pamięci i modlitwy za tych, których tak bardzo kochaliśmy za życia i nie mniej kochamy, gdy już od nas odeszli.

Ich już nie ma. Mojej babci już tutaj nie ma. To nieistotne.
Ona jest wciąż żywa. W moim sercu. To najważniejsze.


20 października 2012

Dar nielicznych

Kim jest Prawdziwy Przyjaciel?
To Anioł, który jest obecny w naszym życiu, w chwilach dobrych i w tych złych.
Raduje się naszym szczęściem i płacze z nami w chwilach nieszczęścia.
Nie osądza i nie ocenia naszych wyborów, ale zawsze jest po naszej stronie.
Myśli o nas, wtedy, gdy my myślami jesteśmy daleko.
Powierza nas w prywatnej modlitwie, gdy wsparcia Boga potrzebujemy, a nasza wiara taka słaba.
Pociesza, gdy tego potrzebujemy, ale też milczy, bo wie, że tak jest właściwie. 
Ma dla nas zawsze dobre słowo i piękny szczery uśmiech.
Trzyma za nas kciuki, by się nam powiodło.
Nie zmieniają go ani okoliczności ani wydarzenia ani napotkane osoby.
Prawdziwy Przyjaciel po prostu Jest. Jest tuż obok, choć czasem dzielą nas od niego setki kilometrów.
Jest Obecny. Jest Niezmienny. Tak jak nasza Przyjaźń z Nim.

Czy Macie Swojego Prawdziwego Przyjaciela?
Jest On Wielkim Darem. Ale też nieliczni go posiadają...
Ja ten Dar posiadam i to jest moim niezmiennym szczęściem :)

13 października 2012

Zapisane w sercu i pamięci

Cudowne chwile, do których wracam myślami, gdy mi smutno...
Kiedy rano budzi mnie ciągnąc za włosy i "głaszcząc"po twarzy mój mały Szkrab...
Kiedy jeszcze zaspana jem pyszne śniadanie przygotowane przez Męża .. i z Nim..
Kiedy Mały Szkrab wdrapuje się na kolana i przytula tak mocno, że aż sprawia mi ból...
Kiedy Szkrab śmieje się do mnie, tak bez powodu i kiedy zasypia wtulony w moją pierś...
Kiedy pijąc gorącą herbatę rozmawiam o wszystkim i o niczym z Przyjaciółką...
Kiedy w ciszy samotnie pijąc kawę pochłaniam kolejne strony interesującej książki...
Kiedy spacerując czuję na twarzy promienie jesiennego słońca a w nozdrzach zapach nadchodzącej zimy...
Kiedy na twarzy przypadkowej osoby widzę odwzajemniony uśmiech...
Kiedy widzę w oczach Najbliższych  radość z faktu, że ich po prostu odwiedziłam...
Kiedy ktoś bez względu na porę dnia prosi mnie o pomoc...
Kiedy słyszę w radiu ulubioną piosenkę i mogę do niej szaleńczo zatańczyć...
Kiedy...
Tak dużo tych "kiedy"..  
Nie sposób ich tutaj przywołać i spisać.
Najważniejsze, by te cudowne chwile były zapisane w moim sercu i pamięci.
A smutek nie miał do nich dostępu.

10 października 2012

Czarno - białe myśli

Dzień za dniem tak szybko mija. Czasem nie zdążę wypić tej "blogowej" aromatycznej kawy..a już wieczór zapada i pora się wyciszyć. To znaczy wyciszenia potrzebuje kto inny, ale ta chwila i tak na mnie działa podobnie...:) Więc. Więc dopadają mnie te "niespokojne myśli", które nie pozwalają spokojnie spać (haha..zresztą nie dane jest mi spokojnie spać z oczywistych powodów), ale...
Tak to już chyba jest, że noc bezlitośnie wdziera się do naszej duszy i brutalnie obnaża nasze lęki, obawy...
A ja mam ich ostatnio kilka. Przede mną ważny/mniej ważny (zakreślam w zależności od dnia) zabieg, przygotowania do niego idą pełną parą, niby wszystko wiem.. ale im bliżej TEN DZIEŃ, tym bardziej się boję, tym więcej obaw, czy na pewno powinnam się na niego zdecydować, czy jednak nie...
W mojej głowie, właśnie w chwilach bezsennych nocy, pojawiają się obrazy niezbyt optymistyczne i niezbyt kolorowe. Raczej rzekłabym czarno-białe.
Hmm..człowiek chyba tak ma, że gdy czeka go coś NIEZNANEGO, to się tego mniej, czy bardziej lęka. Fakt, nieznane budzi nasze obawy. I czasem nie pomoże fakt, że poznamy tajniki tego owego czegoś (w moim przypadku: operacji), bo nasza podświadomość robi swoje... Wręcz zdarza się często, że na przekór, gdy to owe coś robi się bardziej ZNANE, my boimy się jeszcze bardziej.. Ciekawe dlaczego?
W moim przypadku w tej sytuacji tak właśnie jest. Dlatego chcąc nie chcąc próbuję zaniechać wszelakie próby poznania tego, co mnie czeka. Tak chyba będzie lepiej. Nie, na pewno będzie lepiej.
Czsem LEPIEJ wiedzieć mniej niż więcej. Po co się stresować, denerwować, zarywać noce..
Taki ludzki absurd :)
Swoją drogą, człowiek, aby lepiej się poczuć często znajduje w sobie tak dużo odwagi, że pomimo lęku poddaje się temu nieznanemu, które może przynieść mu upragnioną pomoc i ulgę w cierpieniu.
Odważna czy nieodważna? Sama nie wiem, do której kategorii się zaliczyć..
Jedno wiem na pewno. Przede mną kolejna noc pełna czarno-białych myśli.

3 października 2012

Czego Ci brak?

Śpieszymy się. Cały czas czegoś od życia oczekujemy. O czymś marzymy, dążymy do celu. Chcemy czegoś innego, niż mamy. Zazdrościmy innym, tego, co posiadają, a nam po prostu tego brakuje.
I bynajmniej nie o rzeczy materialne tutaj chodzi.
Jak to jest, że "ten drugi" ma wszystko. Ma dom, rodzinę, zdrowie, pracę, pasję... a ja nie mam "nic"?
Od czego to powodzenie "we wszystkich" istotnych sferach życia zależy? Od szczęścia? Od "fuksa"? Od mojej zasłużonej pracy? Bo Bóg "dał" albo "nie dał"? Trudne pytanie, ja chyba nie znam na nie odpowiedzi...
Tylko tak się zastanawiam...
 Mnie potrzeba czegoś istotnego, co pozwoli realizować się nie tylko jako matka, żona, córka, przyjaciółka, ale także jako pracownik... A ktoś inny chciałby właśnie w tym się realizować, a nie może i jedyne, co posiada, to właśnie pracę...
No właśnie. Dlaczego tak się dzieje, że nie mamy bądź nie doświadczamy tego, na czym nam bardzo zależy?
Co jest nie tak? Czy to nasza wina, czy istniejącego systemu, zrządzenia losu?
Pewnie niejeden powie, że za mało się staramy, jesteśmy leniwi, że chyba tak naprawdę nie chcemy znaleźć, tego czego szukamy, bo gdyby NAPRAWDĘ nam zależało, to.. No właśnie co?
Fakt, pracę można znaleźć i to już nieistotne, że poniżej naszego wykształcenia, oczekiwań czy też godności. Tylko, czy kiedy po n-tej rozmowie kwalifikacyjnej telefon milczy, można jeszcze mieć nadzieję, że w końcu ta praca będzie? Zawsze znajdzie się ktoś lepszy, lepiej wykształcony, z większym doświadczeniem, z większą przebojowością, urokiem osobistym, bez zobowiązań... Ale fakt, gdybyś tylko NAPRAWDĘ chciał...
Miłość też można znaleźć. Nieważne gdzie, w realu czy w wirtualnej rzeczywistości. Można też na siłę stworzyć związek, potem rodzinę... Można? Pewnie, że tak. Tylko, czy to, co stworzymy na siłę ma jakiś sens i czy nazywa się to prawdziwą miłością i prawdziwą rodziną? Chyba nie, ale nie mnie tu oceniać.
Więc powtarzam pytanie, czy można mieć "wszystko" i jak to jest, że to "owo wszystko" tak liczni posiadają?
Nie wiem...
Jedno wiem na pewno. To nie jest do końca tak, że wszystko zależy od nas i że gdybyśmy tylko NAPRAWDĘ chcieli, to byśmy zdobyli, co tylko dusza zapragnie... Po n-tych poszukiwaniach nie mam pracy i nie sądzę, że mam jakieś wygórowane oczekiwania..ale w osądach innych 'zapewne za mało się staram"... Ktoś inny nie ma kogo pokochać i z kim założyć rodzinę. Bo nie chce na siłę budować czegoś, co jest nieprawdziwe...Ten ktoś czeka, na tą jemu pisaną osobę. Tak po prostu nie może jej odnaleźć... Czy i ta osoba za "mało się stara"? Niejedni by tak powiedzieli...
I tylko jedna odpowiedź przychodzi mi do głowy. Być może tak właśnie ma być, że ja czegoś nie posiadam, może na tę pracę ma przyjść czas kiedy indziej, nie teraz, może w tej chwili mam skupić się na czymś innym? Na byciu w pełni dyspozycyjną żoną, mamą, córką, przyjaciółką..Tak samo, ta inna osoba, odnajdzie swoją połówkę kiedyś indziej, nie teraz, bo to nie ten czas? Może tak. Może coś w tym OCZEKIWANIU jest. Tylko, że to takie trudne pogodzić się z tym naszym losem. Trudno patrzeć na tych owych "szczęśliwców" posiadających "wszystko".
Inni mają "wszystko"... A Ty? Czy doceniasz, to co posiadasz, czy nie zastanawiasz się nad tym, bo tak łatwo Ci wszystko przychodzi... Może za łatwo... A może los się kiedyś odwróci. Więc nie oceniaj, nie komentuj, nie mów, bo gdybyś NAPRAWDĘ chciał...



30 września 2012

Cicha bohaterka...

Poranek. Śpiew ptaków i wpadające do pokoju promienie słońca obudziły ją, kiedy on jeszcze spał. Odpędzając od siebie ostatnie obrazy snu zmusiła się, by wstać. Biegnąc do łazienki, potknęła się o leżącego na dywanie kota. No tak, zaraz rozpocznie się kocia serenada. Ale musisz poczekać na swoje poranne śniadanie. Gdy ona była już gotowa do wyjścia, on smacznie jeszcze spał. To dobrze, sen pozwoli wrócić mu do zdrowia.
Z uśmiechem na  twarzy zbiegła po schodach i wybiegła wprost na słoneczne podwórze. Jak pięknie. A ten zapach. Cudny, taki świeży. Pachnie wiosną. Aż chce się żyć! Może, jak znajdę dziś trochę czasu pójdę na dłuższy spacer - ta myśl dodała jej otuchy.
W sklepie jeszcze cicho, mało ludzi. Tylko spieszący się do pracy ludzie, nerwowo stoją w kolejce do kasy, by zapłacić, za to co trzeba i pobiec dalej. Do swoich obowiązków.
Ona spokojnie przechadzając się między półkami, starannie wybierała produkty. Pełnoziarniste pieczywo, świeże mleko, jogurty, chude wędliny. Teraz musi o siebie dbać. I nie tylko. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Kasjerka, która znała ją z widzenia uśmiechnęła się serdecznie na jej widok i życzyła miłego dnia. Jak to miło, że spotyka się jeszcze takich otwartych, życzliwych ludzi - pomyślała - dzięki takim prostym słowom, ale wypowiedzianym w tak miły sposób człowiek czuję się tak jakoś lepiej, radośniej na duszy. Ta lekkość starcza na cały dzień.
Jeszcze tylko stragan z warzywami i trzeba gnać do domu. Wszystko kupione, co potrzeba.
Gdy wróciła do domu, on już wybudzony, słaby ale jego śmiejące się oczy mówią, że już nieco lepiej i że tak bardzo cieszy się na jej widok. Ona też się cieszy, ale bardziej z tego, ze powoli wraca do zdrowia. Całus na powitanie i krótka wymiana zdań na temat pięknej pogody. Teraz wracaj do łóżka - mówi ona - a ja przygotuję śniadanie. Stawa wodę na herbatę, kroi chleb. Na talerzyku układa pokrojonego w plasterki pomidora i zielonego ogórka. A i rzodkiewka, trochę żółtego sera i wędlinę. Do smarowania do wyboru masełko albo twarożek. Wszystko układa na kuchennym stole, zalewa herbatę. W tym pośpiechu nie zauważa, że on już siedzi za stołem i przygląda się jej z uśmiechem. Ojeju - a tu kot kręci się pod nogami - zapomniałam o tobie - już daję ci coś na ząb, ty mój głodomorze - mówi żartobliwie.
Nareszcie można spokojnie siąść i wspólnie zjeść śniadanie. Jak ja kocham takie chwile - myśli ona - te poranki, kiedy wspólnie jemy, kiedy jest czas, by porozmawiać albo pomilczeć. Uwielbiam patrzyć w jego oczy, takie dobre i pełne niebieskiej głębi. One mnie uspakajają i dodają otuchy! :)
Już po śniadaniu, ona już w drodze, on zostaje w domu - musi się kurować. W ostatnim momencie dobiegła do autobusu; miły kierowca poczekał na nią. Kolejny drobiazg, ale wywołuje uśmiech na jej twarzy. Jedzie do mamy, schorowanej kobiety, z którą idzie dziś do lekarza. W autobusie większy tłok, ale ona go nie zauważa, jej myśli biegną do matki. Martwi się o nią. Te ciągłe niewyjaśnione bóle... nikt nie wie, co jej dolega, a ona coraz gorzej się czuje i coraz trudniej jej to wszystko znieść.
Mama już gotowa czeka na nią i z radością ją wita. Do lekarza docierają na czas. Podziwiam Cię mamo, jesteś taka dzielna - myśli ona - wiem, że Cię bardzo boli, a jednak tego nie okazujesz.
Lekarz kieruję mamę do kolejnego specjalisty. Trzeba mieć nadzieję, że w końcu on będzie mógł powiedzieć co jej dolega i jak to leczyć. Gdy kobiety są już w domu, ona zostaję na chwilę, by pomóc mamie przy obiedzie, rozwiesić pranie. W międzyczasie popija zieloną herbatę, która nieco dodaje jej energii.
Jeszcze tylko po zakupy mamie trzeba pobiec i dalej w drogę.
Piękna pogoda, więc przyjemnie. Pomimo tych zmartwień, które ona odczuwa, czuje też radość. Taka pogoda, przyroda budząca się do życia napawa nadzieją, sprawia, że człowiek w przyszłość patrzy z optymizmem. Tak bardzo jej teraz potrzebnym.
Czym ona się smuci? Nie teraz... zapomina o tym, bo oto już dzwoni do drzwi samotnej starszej kobiety. Wpada do niej kilka razy w tygodniu. Ot tak po prostu, by porozmawiać o rzeczach małych i tych dużych, by ulżyć samotności zakradającej się codziennie do serca tej staruszki, by przy filiżance herbaty czasem pomilczeć i popatrzeć sobie nawzajem w oczy. Bo to pomaga. Ta świadomość, że tuż obok jest ktoś, dla kogo jesteś ważny, że ten ktoś ma dla ciebie czas, a nie biegnie wciąż za cudownościami tego świata i nic poza tym nie jest dla niego istotne. Dziś staruszka jest nieco bardziej zmęczona niż zazwyczaj, dlatego ona niemal szeptem czyta jej piękne wiersze, do momentu aż kobiecina uśnie.
Potem biegnie do domu, by przygotować obiad dla siebie i chorego męża. Na szczęście śpi. To dobrze, niech sen pozwoli mu się zregenerować.
W międzyczasie ogarnia mieszkanie i sortuje rzeczy do prania. Takie codzienne domowe obowiązki.
Gdy zaspany i nieco głodny mąż wstaje w drzwiach kuchni i głaszcze łaszącego się do jego stóp kota, ona już nakrywa stół i nalewa na talerze parującą zupę. Całus na powitanie i znów są razem, choć na chwilę. Pomiędzy kęsami drugiego dania on opowiada o tym, co wydarzyło się w pracy, po tym jak zadzwonił do niego kolega z działu a ona chłonie każde jego słowo. Uwielbia go słuchać. Potem ona opowiada o tym, co dziś ją spotkało. On również słucha jej z uważnym milczeniem, odczytuje z jej oczu i wyrazu twarzy o wiele więcej, niż mu mówi. On wie, że ona tak dużo w sobie chowa, wie, że choć o tym nie mówi, to bardzo martwi się o mamę, wie, że jak myśli i opowiada o swojej podopiecznej staruszce, to w jej sercu gości nuta ogromnego smutku i żalu, że więcej dla niej zrobić nie może...
Patrzy na nią i w duchu dziękuje Bogu za to, że pozwolił mu ją kiedyś spotkać. Dziękuje za jej miłość i za dobroć, jaką w sobie ma. Kocham ją - tak po prostu - myśli on.
Obiad zjedzony, naczynia po nim pozmywane. W domu cisza. Słychać tylko miarowe tykanie zegara.
On dalej w łóżku, bo osłabienie daje kolejny raz o sobie znać, a ona przy stonowanym świetle czyta książkę. Chyba nie taką zwyczajną. Opowiada ona o tym, co dzieje się w jej wnętrzu. Jak pod jej sercem rozwija się nowe życie...Tak, słychać w niej już nie jedno serce, ale dwa. To drugie jest jeszcze takie malutkie, ale już takie mocne, już takie pełne życia... 
Czym ona się tak martwi? A może właśnie tym, czy ono będzie zdrowe i czy ona pokocha go całym swym sercem, tak mocno, jak będzie tego potrzebować? Czy będzie dobrą Mamą, czy podoła tej nowej roli i nowym zadaniom, jakie przed nią czekają?
Mój Kochany Maluszku - szepcze ona głaszcząc sporych już rozmiarów brzuszek - czy mnie pokochasz i zaakceptujesz taką, jaką jestem? Taką słabą i niepewną w roli Mamy istotę? Czy pozwolisz mi siebie kochać? Ja kocham Cię już od chwili, gdy odkryłam, że zamieszkałeś pod moim sercem... 
Czekamy tu na Ciebie. 
Zmęczona dzisiejszym dniem zapada w niespokojną drzemkę.
Budzi ją zatroskany mąż. Podaje kakao i pyta jak się czuje.
Jest już późno. On przygotowuje lekką kolację, którą jedzą tym razem w akceptującej się nawzajem ciszy.
Potem kąpiel, masaż, chwila rozmowy... i już wspólnie zapadają w sen. Dla niej tym razem jest on bardzo spokojny.
Jutro przed nią nowy dzień. Dzień taki zwyczajny. Nie przepełniony heroizmem, walką w pracy, dążeniem do sukcesu, spełnianiem się w byciu „kimś” ważnym, potrzebnym, docenianym, popularnym...Taki normalny dzień, ależ jak niezwykłej kobiety. 
Dla najbliższych cichej bohaterki.

26 września 2012

Anioł o błękitnych oczach :)

Kawa zaparzona... Jej aromat unosi się po całym domu i pobudza mnie do dalszego działania :)
Chwila ciszy, dziaciątko śpi, a mama harcuje ;)
Człowiek ciągle w biegu nie ma czasu, by się zatrzymać, odpocząć, pomyśleć, przeanalizować mijający dzień.. Dla mnie taka chwila właśnie nadeszła. Piję gorącą kawę i próbuję poukładać w głowie cały dzień, to co mnie spotkało, zastanowiło, wzruszyło.. A było tego dziś bardzo dużo :)
Wracają do mnie obrazy spotkanych dzisiaj ludzi :) A przed oczami staje obraz pięknej kobiety. Staruszki.
Chwila rozmowy z nią pozwoliła mi spojrzeć na trudy macierzyństwa z innej perspektywy. Z perspektywy, kogoś, kto w swoim życiu przeszedł już bardzo wiele. Kto inaczej już patrzy na świat, wie, czym tak naprawdę warto się przejmować, a kiedy wystarczy po prostu odpuścić...
Bo mnie, jako młodej mamie czasami trudno rozgraniczyć te błahe sprawy od tych istotnych. Wszystkim się przejmuję, a chyba tak bardzo nie powinnam ;)
Jak dobrze czasami posłuchać kogoś starszego, kto doda otuchy, a być może tylko wysłucha i dobrodusznie się do nas uśmiechnie :) Ja takiego Anioła na swej drodze dziś spotkałam. Był mi potrzebny. A błękit jego oczu pozostanie w mej pamięci na zawsze.



25 września 2012

Pierwszy krok...

Ależ się długo zamierzałam, by w końcu podjąć się pisania blogu..:) Tyle namów za mną, tyle wiary innych ludzi w moje rzekome umiejętności pisarskie.. haha..:) Ale przecież w tym wszystkim o żadne umiejętności nie chodzi, bo ich brak lub posiadanie w niczym tutaj nie pomogą, a może wcale nie są potrzebne...:)
No tak, w końcu tutaj jestem i zastanawiam się, jak zacząć, by się nie zniechęcić, a tym bardziej nie zniechęcić potencjalnych czytelników... Piszę tutaj przede dla siebie, by uporządkować w głowie, te wszystkie przemyślenia, myśli a przeżycia w sercu. Wszystko, co przelane na papier, staje się przecie takie bliższe, bardziej oswojone, bardziej prawdziwe.
Właśnie tego chcę, by wszystko, co tu zapisane było prawdziwe. A ta "prawdziwość" niech przede wszystkim wypływa z mojego serca :)

Przy lampce szampana...

Gdzieś tam w tle tętniącego życiem domu słychać rytmiczne tykanie zegara. Stary zegar kołysząc zalotnie swym sercem powoli odmierza czas. Upływający czas i zbliżający nas do tej magicznej godziny zero.
Już niedługo pożegnamy, być może z ulgą Stary Rok, a z nadzieją powitamy Nowy.


Wielu z nas u progu kończącego się roku, podsumowuje swoje dokonania, analizuje to, co go spotkało i czym zaskoczył go lub obdarował mijający rok, ale też zapisuje noworoczne postanowienia. W myślach powtarza sobie, co chciałbym zrobić, czego dokonać.
I ja w ostatnich dniach zatrzymałam się na chwilę i wsłuchałam w galopujące myśli. Nie tyle wsłuchałam, co starałam się je ogarnąć i nadać im właściwy kierunek. Nie wiem, czy mi się udało.

Przede wszystkim przypominałam sobie, co dobrego w mijanym roku mnie spotkało. Tak intensywnie myślałam i przyznaję szczerze, że wiele tego chyba nie było. Był to spokojny rok, bez wielkich fajerwerków, bez większych rewolucji i zmian. Były za to bardzo piękne i wzruszające chwile, jak np. chrzest mojego synka i jego pierwsze urodziny. Cała ta magia dotycząca jego zmian i rozwoju od niezdarnego niemowlaczka do wszędobylskiego radosnego małego dziecka. Tak patrzyłam co dzień na niego i widziałam (i widzę), jak się zmieniał, jak codziennie zdobywał swój mały Mont Everest, jak z uporem i niegasnącą cierpliwością uczył się nowych rzeczy, jak dzielnie znosił gorsze chwile, dni choroby, jak walczył... Tych chwil i dni z nim spędzonych nie zastąpi mi nic. Właściwie mogłabym tu rzec, że każdy rok mijanego roku, był dla mnie cudem. Był. Dzięki niemu. Dzięki mojej cudownej rodzinie.

Piękne chwile, to także cudowne, spokojne rodzinne wakacje w umajonej kwiatami wsi. Święta te wiosenne i te zimowe spędzone z najbliższymi. Każdy mój mały sukces, coś dobrego zrobionego dla innych, niesiona pomoc, pociecha. Każda niespodzianka otrzymana od drugiej osoby, dar rozmowy, uśmiechu i obecności. I każda chwila ciszy i samotności. Chwile dla siebie przy aromatycznej kawie i interesującej lekturze. 
Nie są to wyszukane chwile czy niezwykłe dni, ale dla mnie tak bardzo cenne i tak ważne. To właśnie one były sensem całego tego roku.
Były chwile także i te gorsze. Smutne, odbierające pewność siebie i nadzieję. Nadzieję na powrót do pracy, na bycie potrzebnym, tam w społeczeństwie. Było także pogorszenie stanu zdrowia. I utracona nadzieja, na jego poprawę. Były także chwile słabości i złości na samego siebie, że nic się nie udaje, że tak mało w sobie determinacji i odwagi mam. Że tak łatwo się poddaję, że nie wierzę, że nie ufam.

To wszystko było wpisane w te dni, miesiące starego roku. I wiem, że tak miało właśnie być. Nie żałuję żadnej chwili, żadnego przeżycia, bo wszystko to wpłynęło na mnie, na moją osobowość. Każdy dzień mnie czegoś nauczył, coś mi uświadomił. I to również było cenne. 

Dziś w ten sylwestrowy wieczór porządkuję pewne sprawy. Nie chcę wracać do tego, co już za mną. Nie chcę analizować. Nie chcę się narzucać tym, którzy milczą od dłuższego czasu. Zamykam pewien rozdział życia. I myślę, że tak będzie dla mnie lepiej.

Dzisiaj także zastanawiam się, co przyniesie mi ten nowy rok. Czym mnie zaskoczy. Mam nadzieję, że czymś pięknym i pozytywnym. Na razie nie wiem czym i niech tak pozostanie.
Nie mam postanowień, być może tylko cele. Takie dwa szczególne. Ale, czy uda mi się je zrealizować i osiągnąć? Choćby po części? Tego nie wiem. Zapewne ten nowy 2013 rok przyniesie mi na to pytanie odpowiedź. Taką, jaka jest mi pisana.

Ja tylko w sercu mogę mieć nadzieję, że to o czym tak usilnie marzę i o co tak mocno walczę w końcu się spełni i tym samym wypełni tą brakującą cząstkę życia :) 

Wam wszystkim, Kochani Czytelnicy życzę, aby ten nowy rok przyniósł Wam spełnienie w tej sferze życia, która nie jest do końca taka, jakbyście chcieli, by była :)

Cud Narodzin

Magiczny czas przed nami. Jak zapewne w wielu domach, tak i w moim od kilku dni trwa przedświąteczna krzątanina. Wszyscy zaangażowani w prace mniej przyjemne, jak sprzątanie, pranie, mycie okien i gotowanie wigilijnych i świątecznych potraw oraz w prace o wiele przyjemniejsze jak ubieranie choinki, przystrajanie domu i smakowanie, tego co inni (czytaj: kobiety) przygotują ;)
O tak. Bo w naszym domu istnieje zasadniczy podział na role i tego, co do kogo należy. Kobiety, jak od wielu dziejów mają ręce pełne roboty i czasem same nie wiedzą do czego te ręce włożyć ...Tu trzeba posprzątać, porobić zakupy, zatroszczyć się o prezenty, no i najważniejsze - ugotować "małe co nieco". Czas spędzony w kuchni, to chyba największy wysiłek kobiety, ale też i najprzyjemniejszy. Dla mnie tak jest.
A co należy do panów ów przedświątecznej bieganiny? A więc z moich skromnych obserwacji to przede wszystkim błąkanie się po kuchni i w ukryciu przed wzrokiem kobiet podkradanie tego, co akurat jeść nie należy ;) Ok, ok. Żeby nie było. Panowie chętnie angażują się też w robienie wielkich zakupów (przecie kobieta to taka słaba istota), mycie okien, wieszanie firan.. i ubieranie często z maluchami (jeśli takowe w danym domu są) choinki. A to, że efekt często nie jest taki, jak kobiety by sobie wymarzyły, to mało istotne. Liczy się przecież intencja :) W każdym razie ja nie narzekam na pomoc moich domowników. Większy pan pomaga w czym tylko może i potrafi..a mniejszy, cóż... dodaje mi energii do dzialania a swym radosnym śmiechem przypomina o tym, co w tym wszystkim najważniejsze.
Przyznajmy szczerze. To nie ważne przecie ile potraw na wigilijnym stole będzie, nie ważne -  czy mój dom pachnie korzennymi przyprawami, nie istotne - czy moja choinka jest świeża prosto z lasu czy sztuczna i jak ubrana, nie ważne - ile wydałam na prezenty dla najbliższych i co ja sama dostanę"pod choinkę", nie istotne - czy na święta będzie za oknami biało...
Najważniejsze to, to czy ja jestem gotowa przyjąć do swojego serca i do swojego domu, tego najważniejszego Gościa tych świąt.. Ważne, czy chcę, by w moim sercu na nowo narodziło się życie. Prawdziwe nowe życie. Istotne - czy w  przedświątecznych porządkach, uporządkowałam też swoje wnętrze. Ważne - czy dla mnie świętować znaczy świętować przy stole  Pańskim, a nie tylko tym domowym...
 
Nie mniej ważny w tych dniach dla mnie jest czas, jaki mogę ofiarować rodzinie i najbliższym. Zasiąść z nimi przy wspólnym stole przykrytym białym obrusem, odmówić wspólnie modlitwę i przełamując się kruchym opłatkiem składać sobie życzenia. Te najpiękniejsze i mające w co wierzę, ogromną moc spełnienia.
A potem jedząc przygotowane wcześniej wigilijne potrawy, cieszyć się teraźniejszym czasem bycia razem. Potem przy cicho grającymi w tle kolędami rozkoszować się niekończącymi się rozmowami. 

Ale to dopiero jutro. Właściwie już niedługo. A dziś, kiedy tak w zadumie krzątam się po kuchni i nie wiem, w co ręce włożyć (i serce też).. zerkam od czasu do czasu na roześmianą, jeszcze nie tak bardzo świadomą tego, co się dzieje twarzyczkę  mojego synka i uświadamiam sobie, czym tak naprawdę jest Cud Narodzin i dlaczego na ów Cud tak długo, ale też i z wielką radością się czeka i do niego przygotowuje ;)

Błogosławionych, rodzinnych oraz pełnych pokoju i miłości Świąt Bożego Narodzenia Wszystkim moim Czytelnikom życzyć pragnę :)

Umykające chwile

Codzienność często zaskakuje mnie swoją wyobraźnią. Każdy dzień jest inny, niepowtarzalny i niosący świadomość, że nigdy już nie powróci. Niestety jest również tak, że ja tej świadomości w danej chwili nie posiadam i nie napawam się chwilami danymi mi przez dzień dzisiejszy.
Pewnie wielka szkoda, ale na szczęście kolejnego dnia można powrócić myślami do tego poprzedniego i oczami wyobraźni odtworzyć to, co już przeminęło i jeszcze raz poczuć magię wczorajszych chwil.

Wczorajszy dzień przyniósł mi wiele radości. Nie takiej wzniosłej, ale takiej zwyczajnej. Ta zwyczajność i wypełniony zajęciami dzień przysłoniły mi wczoraj fakt, że to co w danych chwilach przeżywam jest piękne, radosne.. i że być może taka sama chwila nigdy już nie powróci. Ale właśnie dzisiaj, kiedy mogę na chwilkę przysiąść i się wyciszyć, mogę też do wczorajszych zdarzeń powrócić.

A w mojej głowie pojawia się jeden szczególny obraz. Siedzę sobie wygodnie w ciepłym pokoju opatulona kocem. Przede mną prosty stół, na nim cudowności, które (zapewne z wielkim sercem i zaangażowaniem) przygotowała osoba bardzo mi bliska. Pokój rozświetlony tylko ażurowymi lampkami i świecami sprawia wrażenie ogromnie przytulnego. A ta przytulność sprawia, że chce się tam po prostu być i być i być. 

Ale najważniejszy obraz to ten, że przede mną na fotelu siedzi ta osoba i patrząc na jej radosną twarz mogę z nią porozmawiać o rzeczach ważnych, mniej ważnych, smutnych, radosnych. Właśnie tak. 
Mogę też pomilczeć i mieć świadomość, że ta cisza nie jest krępująca, ale zbliżająca nas do siebie. Mogę też posłuchać, a słuchając rozpoznawać na twarzy tej osoby emocje, widzieć blask oczu.
Mogłam w końcu zobaczyć szczerą radość, gdy osoba ta rozpakowywała prezent.

Co to był za dzień? Dla mnie bardzo ważny, bo dzień urodzin mojej Przyjaciółki :) 
Dlatego tak go wspominam, bo wiem ile teraz znaczą dla mnie takie chwile, kiedy mogę tak bez żadnych trosk spotkać się z bliską mi osobą. Uciec od tej codzienności. Być tylko tu i teraz. Nie myśleć o dziecku, o mężu. I nie martwić się, czy beze mnie ich świat się nie zawali :)
Poddać się chwili i śmiać się do łez. Nie liczyć upływających minut i godzin. We wspomnieniach być daleko, daleko. Pomyśleć, ale mi tutaj dobrze. I patrząc w końcu na zegarek wskazujący późną godzinę, mieć żal do czasu, że tak szybko upłynął. Nie chcieć wracać.

Myślę, że warto pielęgnować takie piękne chwile w swoim sercu. Nie muszą być wzniosłe, lecz właśnie te proste, ale jakże prawdziwe. Zachowywać je tam i nigdy stamtąd nie wypuszczać. Tym bardziej teraz, kiedy nasze życie tak szybko gna do przodu, często nie dając nam chwil wytchnienia, a brakujący czas lub po prostu chęci nie pozwalają nam na spotkania z bliskimi osobami.

Takie chwile są ważne, wnoszą w naszą codzienność odżywczy powiew, ładują pozytywna energią. 
Nie szczędźmy czasu dla innych. Na rozmowę. Na wspólne milczenie. Na bycie razem. Nie tylko "od święta".
I miejmy tą świadomość, że takie chwile mogą już nie powrócić.

Nie poddawać się

Dużo się dzieje ostatnio. W moje życie zagościł taki pewien nieokreślony smutek i lęk przed przyszłością.
W zawirowaniach zwyczajnego życia odkryłam niepokojące zwiastuny pogłębiającej się choroby. 
Szybkie konsultacje, specjalistyczne badania niestety nie przynoszą dobrych wieści. Diagnoza niezbyt optymistyczna. Rokowania na poprawę niewielkie.
Czy byłam na to gotowa? Raczej nie. Człowiek codziennie zmagający się z przewlekłą chorobą od dzieciństwa nie myśli o tym, co go ogranicza, co nie pozwala żyć pełną piersią. Godzi się z tym i akceptuje swoje życie, takim jakim jest. Z ograniczeniami, jednak z ciągłą walką o to, by nie było gorzej.

Ja również żyję zapominając o swojej chorobie, ograniczeniach. Jest to dla mnie tak naturalne, jak oddychanie. Akceptuję tą swoją chorobę i właściwie nie wyobrażam sobie bez niej mego istnienia. Bez niej byłoby zapewne zupełnie inne, ale czy takie piękne? Chyba nie. Dzięki niej jestem taką osobą, jaką jestem. Bo chcąc tego, czy nie choroba kształtuje mój charakter, moje patrzenie na świat. 

Tak sobie myślę, że każda choroba, każde cierpnie, które nas dotyka ma jakiś sens. Wiem, że to banalne, ale przecie prawdziwe. Czasami tylko dzięki chorobie człowiek może odmienić swoje dotychczasowe, niezbyt prawe życie. Choroba pozwala się zatrzymać i zrozumieć, co tak naprawdę jest istotne w życiu, dla kogo naprawdę warto żyć, o co trzeba walczyć.

Ja tylko jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak w tych moich niedomaganiach działa Bóg, być może Anioł Stróż. Bo ilekroć dotyka mnie choroba, to na mojej drodze stają ludzie gotowi nieść mi bezinteresowną pomoc. Są tacy dobrzy, po prostu ludzcy. 
Często się zastanawiam, czym sobie zasłużyłam na takie doświadczanie dobroci od innych ludzi.
Ale nigdy nie zastanawiałam się, dlaczego dotyka mnie choroba, która postępuje. Bo wiem, że tak właśnie ma być. Być może nie wiem do końca dlaczego, ale to nie istotne.

Dla mnie najważniejsze w tym wszystkim jest to, że Bóg zsyłając na mnie chorobę, zsyła również cudownych Aniołów w ludzkiej postaci. Z taką pomocą łatwiej walczyć. Z uśmiechem na twarzy.

Zatrzymaj się ...

Oj, to już południe. Ranek tak szybko minął. Spokojnie i bardzo leniwie. Z resztą chyba leniwy dzień przede mną. No, prawie cały :) Wczorajsze szaleństwa andrzejkowej nocy wyssały ze mnie energię.
Ale nie tylko o brak energii tutaj chodzi. Potrzebuję spokoju i wyciszenia, ot tak po prostu.

Dzisiejszy świat pędzi wciąż do przodu bez wytchnienia, człowiek nie ma czasu, aby się zatrzymać, odetchnąć, napić się pysznej kawy i delektować się nią, a nie tylko dzięki niej podładować akumulatory do dalszego biegu. Nie ma czasu dla siebie, dla rodziny, dla najbliższych, przyjaciół. Nie ma czasu, by się wyciszyć, zajrzeć w głąb siebie i posłuchać co ma do powiedzenia jego serce i dusza.

A zapewne do powiedzenia ma bardzo wiele. Tylko czy człowiek chce go posłuchać?
Ja odnoszę niejednokrotnie wrażenie, że wielu ludziom niewygodnie się tak zatrzymać i wsłuchać w siebie. Czyżby bali się konfrontacji z własnym sumieniem, z własnym ja? Może, a szkoda, bo wiele tracą.

Mnie dosyć często dopadają takie momenty, że chcę się zatrzymać, wyciszyć, wsłuchać w siebie. Potrzebuję poukładać swoje rozbiegane myśli, uporządkować swoje różnorodne emocje, nadać im właściwą barwę.

Nie uciekam nigdy przed momentami ciszy. Takiej zupełnej. Nie boję się własnych myśli, głosu serca i sumienia. To nie tak, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i że ja jestem idealna. Oj, nie. 
Ja po prostu wiem, że te momenty, kiedy jestem tylko sam na sam ze sobą pomagają mi wyprostować, to co nie idealne, oswoić się z tym, co nieznane. Mogę posłuchać, co tak naprawdę ma dopowiedzenia moja podświadomość, serce, dusza. Tylko w ciszy i w obliczu własnej samotności mogę tak naprawdę usłyszeć ich wołanie. I mogę stanąć twarzą w twarz z tym, co trudne, co boli, co sprawia lęk. Ta konfrontacja pomaga  pozbyć się tego lęku, ukoić ból. Beż tej możliwości niewiele bym zdziałała.

Dziś jest ten dzień. Dzień ciszy, samotności. Zapatrzenia się w siebie, w swoje wnętrze.

Muszę poukładać sobie wiele spraw, zdarzeń, które ostatnio mnie dotknęły. Muszę się z nimi oswoić i przyjąć je, takimi jakie są. Być może z lękiem, ale za to z pełną akceptacją.

Dzisiaj wszystko jest inaczej. Dzieje się tak powoli, bez pośpiechu.
Za oknem szaro i dżdżysto. Ludzie szybkim krokiem przemykają do swoich ciepłych domów.
A może biegnąc do domu  warto się zatrzymać, popatrzeć na zachmurzone niebo, na spadające ostanie liście z drzew. Posłuchać grającego wiatru i poczuć zapach zbliżającej się zimy. 
A w domu zamiast włączyć zagłuszające ciszę radio czy telewizję pozostać w ciszy. I zasłuchać się w naturalne odgłosy tętniącego życiem domu. W melodyjny głos dziecka, najbliższej osoby, skrzypienie drzwi, wirującą pralkę, tykanie zegara, kroki sąsiada.... A pijąc ulubioną kawę delektować się jej smakiem, poczuć jak po ciele rozchodzi się przyjemne ciepło, poczuć jak pięknie pachnie... Zamykając oczy poczuć fakturę kubka, z którego tą kawę piję... 
I w końcu zasłuchać się w siebie...

To taka cicha uważność. Uważna obecność. Warto kierować się nią w życiu na co dzień :)

Zapomniany sen

Ciekawy dzień właśnie mija. A przede mną noc. I regenerujący sen. A raczej jego brak :)
Dawno, dawno temu myślałam, że człowiek bez snu obejść się nie może. Ale dziś, po niespełna roku bezsenności, wiem, że to nie do końca prawda. Bez snu człowiek żyje, tylko nieco. 

A czemu to tak trudno Ci usnąć? Spyta ktoś. Hmmm... przyczyna jest jedna. Niemowlę na horyzoncie :)
No tak, teraz wszystko jasne. I niech mi nie mówi ktoś, że ten kto dobrze śpi, śpi jak niemowlę :) Haha, dobre sobie :) Ten, kto wymyślił, to powiedzenie, chyba nigdy z niemowlakiem nie miał do czynienia. 
Ale powróćmy do mej bezsennej nocy, znaczy się bezsennych nocy. Wygląda to od kilku miesięcy tak.

Noc zapada, zbliża się magiczna godzina 22.00. No. Często 23.00. Czemu magiczna? Otóż moje dzieciątko o tej godzinie powinno zapadać powoli w niemowlęcy sen. Właśnie, powinno! Trening samodzielnego zasypiania i spanie we własnym łóżeczku trwa, a efekty.. hmm.. szczerze mówiąc nie najgorsze, ale ja oczywiście wolałabym, by były nader  zadowalające :) Ok. Niemowlę senne, ale wciąż walczące z zamykającymi się oczętami wije się w łóżeczku i nieśmiałym protestem (czytaj: krzykiem) próbuje powiedzieć mamusi: "Czemu zmuszasz mnie do spania?", "Ja chcę do ciebie...". I takie tam. Ale mama twarda, tato tym bardziej nie reagują.. aż w końcu nasz nader ożywiony bobas nieoczekiwanie zapada w sen. Hurra. Nareszcie. 

Oczywiście mama, czyli ja również próbuje zapaść w sen. Zamykam oczy. W głowie przesuwają się obrazy z minionego dnia. Mózg analizuje, porządkuje przeżyte sytuacje. Wycisza się. Udało się. Śpię.
Ale co to? Jakiś krzyk dochodzi do mojej uśpionej podświadomości. Co to takiego? Ktoś krzyczy w moim śnie? O nie! To nie sen! To rzeczywistość, a w niej mój mały synek obwieszcza całemu uśpionemu miastu, że oto...
Ja szybko zerkam na zegarek. Że co? minęła TYLKO godzina? Niemożliwe. A jednak.
Ok. Choć na rączki, lulaj i śpij. Oj, mama, nie tak łatwo, daj mi jeść. Poddaję się...
Dobra, nakarmiony, uspokojony ponownie wraca do łóżeczka i szybko ponownie zapada w niespokojny sen. Ja też padam do łóżka, ale niestety nie zapadam w sen, choć usilnie się staram. 
Mija godzina, druga. Już, już prawie mi się udaje oddać w objęcia Morfeusza.. a tu... Zgadnijcie! Otóż to, ponowny krzyk. Bynajmniej nie mój, choć nie raz mam ochotę sobie w nocy pokrzyczeć. I dochodzimy do punktu wyjścia.
A więc zacznijmy od początku. Mój mały synek obwieszcza całemu uśpionemu miastu, że oto...
Tu rozwińmy listę:
- Mamo gdzie jesteś? - mamo, chcę jeść (znowu?) - mamo, nie chcę jeść, ale chcę cyca - mamo, gorąco mi/zimno - mamo, czemu tu tak ciemno? - mamo, ja chcę do TWOJEGO łóżka - mamo, czy to już dzień? - mamo, smutno mi - mamo, pociesz mnie/przytul, bo coś złego mi się przyśniło (z mojego punktu widzenia, wszystko może być złe dla nieznającego jeszcze świata niemowlęcia).. itp., itd....
I niestety w nocy moja matczyna intuicja nie działa na wysokich obrotach, więc zazwyczaj idę na łatwiznę.. i daję dla świętego spokoju cyca. Co z tego, że to nie o to chodzi, ważne, że ZAWSZE skutkuje :)

Ok, ok. Zasypiamy. Tylko, że ja nie zdążyłam zarejestrować kiedy odpływam, i tak oto zasypiamy razem. W tym samym łóżku. Mija jakieś pół godziny. Przebudzenie. A co to, znaczy kto to leży koło mnie. No tak... W czasie posiłku przysnęło się mamusi.. Ale żeby mój mały brzdąc był tym zasmucony, co to to nie..
Cóż, trzeba jakoś zebrać siły i odłożyć śpiącego brzdąca do własnego łóżeczka. Trzeba. Żeby nie wiem co! Przecież trenujemy samodzielne spanie! Ok. Udało się. Nie obudził się.
Zakradam się do swojego łoża i próbuję zasnąć. I znowu nic. Mały cudem śpi, a ja nie. 
To chyba taka wyuczona bezsenność...

Mijają jakieś dwie godziny. W końcu zmęczona walką z bezsennością, czuję, jak ogarnia mnie błogi spokój  ciepło, a myśli zaczynają swobodnie płynąć. O tak. To ta chwila. Już powoli, powoli zapadam w sen. Widzę piękną polanę, czuję na twarzy ciepłe promienie słońca.. Cisza, spokój, słychać tylko szum drzew...
Ale co to? Tam ktoś płacze? Ale gdzie? Szukam... No tak, wracam do rzeczywistości...
To niestety nie senna postać, ale realna postać z mojego koszmaru. Tak, mój synek. Nie żebym narzekała..

Ok. Ostatkiem sił, na wpół śpiąc wyciągam małego z łóżeczka. Ładujemy się do mojego i dla świętego spokoju oddajemy się nocnym rytuałom. Ten ostatni rytuał dzieje się zazwyczaj tuż nad ranem, kiedy mąż już wstaje i w naszym łożu pojawia się jedno wolne miejsce. Tak, wolna miejscówka w wagonie sypialnym. Tym razem wykupuje go mój mały uroczy synek. A niech ma dzieciątko radochę, że do ostatniego przystanku do krainy snów pojedzie już z mamą.

I tak oto, półprzytomna ze zmęczenia zapadam razem z maluchem w sen. Błagam, choć na godzinę, dwie.
Na ogół udaje się nieco okraść budzący się do życia dzień w kilka godzin snu. Stop. Jedną godzinę.
Mija właśnie ta poranna jedna godzina. I chcąc, czy nie trzeba wstać. Oj, bo jak nie wstaniesz mamusiu, to.. - albo wydrapię ci oko - albo złamię nos - albo ogłuszę zniewalającym krzykiem... Wiec...
Więc wstaję, bo chcę jeszcze nieco pożyć i powoli zapominam, co to sen. Ten prawdziwy. Regenerujący, dodający nowych sił.

Ale od czego jest kawa? A przede wszystkim od czego jest matczyna miłość, która zniesie wszystko? ;)
Nawet roczny brak snu. Niestety coraz mniej wierzę, że KIEDYKOLWIEK moje dzieciątko prześpi całą noc... A ja razem a nim :) Takie to uroki macierzyństwa, o których głośno się nie mówi :)

Ale ja wcale nie narzekam. Żeby nikt nie myślał! Kiedyś teściowa powiedziała, że się przyzwyczaję. I miała rację kobiecina. Idzie się przyzwyczaić, a z tego przyzwyczajenia powstaje coś na kształt wspomnianej już BEZSENNOŚCI WYUCZONEJ. Według mnie powinni to sklasyfikować, jako jednostkę chorobową :)

Podsumowując, dodam tylko, że po roku bezsenności człowiek nieco INACZEJ się zachowuje. Kiedyś zrobiono nawet taki eksperyment. Jak na realia tego eksperymentu dobrze się trzymam :)
Troszkę tylko: - szwankuje mi pamieć krótkotrwała - nie mam na nic sił - mam syndrom "nic mi się nie chce", "co ja miałam zrobić?", - wszystko leci mi z rąk - mam problem z wysławianiem się - bolą mnie ręce, nogo, plecy, kark, głowa, oczy... I takie tam. Nie ważne.

Ważne, że wiem, iż warto ponosić takie poświęcenia dla kogoś, kogo bezgranicznie się kocha :)

Wybór

Zapach aromatycznej kawy unosi się po całym domku. Synek nie tracąc z oczu mamy bawi się cudownie sam :) A ja próbuję przelać myśli na papier. Myśli, których inspiracją było niedawne kazanie.
Dotyczyło ono akurat wiary. Trudny temat dla współczesnego człowieka i współczesnego świata. Taki niemodny i też niewygodny. Akurat nie dla mnie.
Wiara jest bardzo ważną częścią mojego życia, ale nie o tym chcę tu pisać.
Pragnę przytoczyć pewne myśli, które wówczas usłyszałam. 
Bo głęboko zapadły w moje serce, pomimo, że prawdę, którą niosą jest taka zwyczajna i oczywista :)

Wiara, wtedy jest prawdziwa, kiedy żyje i zamienia się w czyn. 
I która daje coś z siebie. Dla innych.
Nie wystarczy mówić "wierzę", trzeba tą wiarą żyć. I iść z nią do ludzi, co nie rzadko jest takie trudne.
Jeśli naprawdę nasza wiara jest prawdziwa, to nie zniszczą jej żadne wydarzenia życiowe czy ludzie. Bo prawdziwa wiara jest silna i nie zmienia się w zależności "od potrzeb", "od sytuacji". Przynajmniej taka powinna być.
Jeśli wiara jest istotą naszego życia to jest też czymś, co nas ogranicza. Tak po ludzku, niesie ze sobą pewne poświęcenia i ofiary. Ale jeśli jest prawdziwa, to nie będzie przez nas traktowana wybiórczo. A często "wybieramy" z wiary, to co nam pasuje, co łatwe, co nie przeszkadza w naszym łatwym życiu.
I na koniec. Prawdziwa wiara obejmuje całe nasze życie, wszystkie jego sfery. Kto prawdziwie wierzy nie zamyka drzwi przed Bogiem tam, gdzie niewygodnie byłoby Go gościć...

Podstawowe prawdy, ale mnie ostatnio dały wiele do myślenia. Sama wiem, jak ciężko jest wierzyć w tym zwariowanym, pędzącym wciąż do przodu świecie. Jak trudno przystanąć i zastanowić się, po co i dla kogo żyję. Jak trudno przyznać się do tego, że wierzę i ile ta wiara dla mnie znaczy. Jak trudno przyznać się, że ona wyznacza moje życiowe ścieżki, wybory, zachowania...

Wiara jest, albo jej nie ma. Nie istnieje pomiędzy. Ja wybrałam wiarę. I nie wstydzę się tego :)

Wielki chaos

Już późny wieczór. Tak na krótko.
Ostatnio po pewnych dziwnych wydarzeniach w mojej głowie zapanował wielki chaos.
A to dlaczego? Sama nie wiem...
Pewne rozmowy, a co za nimi idzie późniejsze przemyślenia spowodowały, że sama nie wiem, co tak naprawdę dzieje się z ludźmi wokół mnie. Nie wiem, co jest prawdą, a co kłamstwem.
Czasami mam wręcz wrażenie, że niektórzy lubią grać na moich emocjach. Może mi się wydaje. Może nie.
A może za bardzo się tym wszystkim (i wszystkimi) przejmuję? Chyba lepiej odpuścić, jeśli i tak wiem, że ja w niczym pomóc nie mogę. A może juz czasami tak po ludzku nie mam na to sił.

Człowiek weryfikuje swoje cele i zamierzenia po wielu wydarzeniach w swoim życiu. Czasami do istotnych zmian skłania go sytuacja rodzinna, zawodowa, zdrowotna. I również napotkani na drodze ludzie.
We mnie dokonała się bardzo duża zmiana po pewnym wydarzeniu. Po nim wiem, co ważne w życiu, o co warto i trzeba walczyć, a kiedy odpuścić. I kogo naprawdę mogę nazwać człowiekiem.
A napotkani ludzie pokazali mi, jaka jestem w ich oczach. Różne to obrazy były. I te dobre i te złe.
Oba są ważne dla mojego rozwoju. Do dalszej walki. Do dalszych przemian. Do dalszego życia.

Czy i Ty nosisz w sercu wydarzenia i ludzi, którzy odmienili Twoje życie. Odmienili Ciebie?

Światełko pamięci

Mrok zapada. Ciepły wiatr smaga moją twarz. Opatulona szalem, w ciepłym płaszczu szybkim krokiem przemierzam kręte wąskie alejki. W ręce szczególny dar. Gdzie mi tak śpieszno? Biegnę na spotkanie. Na szczególne spotkanie.
Już jestem. Zmarzniętymi dłońmi kładę na grobie znicz i walcząc z wiatrem zapalam go kilkakrotnie.
Tak, jestem na cmentarzu. Na szczególnym spotkaniu. Stoję nad grobem szczególnej osoby.
Tą szczególną osobą jest moja babcia. Tak bliska mi sercu, nawet teraz po kilku latach fizycznej nieobecności. Ale ona wciąż jest. Jest obecna w moim sercu i w mojej pamięci. I tam pozostanie.
Na cmentarzu wielki gwar, czasem zamieszanie. Mnie to nie przeszkadza. Zatopiona w cichej modlitwie myślami biegnę ku wspomnieniom.
Przed oczami staje babcia. Drobna staruszka o ciepłych, pełnych dobroci oczach.
Jej schorowane ręce zawsze gotowe pomóc, przytulić, pocieszyć.
Jej niesprawne już nogi, kiedyś ciągle biegnące, by kogoś odwiedzić.
Jej poorana zmarszczkami twarz, często zatroskana i współczująca.
Jej oczy. Błękitne, już nieco wyblakłe. A w nich radość i smutek zarazem.
Jak ja kochałam te momenty, kiedy po szkole biegłam do niej, a ona z utęsknieniem wypatrywała mnie już w oknie. I z jaką radością witała mnie u progu swego domu. Nikt tak nie cieszył się wtedy z moich odwiedzin jak właśnie ona :)
A potem parująca aromatyczna kawa (oj tak, to babcia nauczyła mnie ją pić) postawiona na stole i drożdżowe ciasto, które sama upiekła właśnie dla mnie!
Te chwile wspólnego biesiadowania i niekończące się rozmowy o życiu pozostają wciąż żywe w mej pamięci. Wtedy nie myślałam, że one mogą się kiedyś skończyć. Teraz bardzo mi ich brakuje.
Często człowiek nie docenia tego, co akurat posiada. Potem jak traci, tęskni za tym.

Dobrze, że jest takie miejsce, gdzie mogę spotkać się z moją nieżyjącą już babcią. Mogę w każdej chwili do niej przyjść i złączyć się z nią w duchowej modlitwie. Porozmawiać, powspominać, doradzić się.
Wiem, że gdzieś tam nade mną wciąż czuwa, opiekuje się mną. Cieszy się moim szczęściem i smuci moimi troskami. Po prostu jest obecna. Obecna w moim sercu.

Otrząsam się ze wspomnień. Ocieram spływająca po policzku łzę. Chowam ręce w kieszenie płaszcza i szybkim krokiem oddalam się od miliona migoczących światełek.
Światełek pamięci. Naszej żywej pamięci i modlitwy za tych, których tak bardzo kochaliśmy za życia i nie mniej kochamy, gdy już od nas odeszli.

Ich już nie ma. Mojej babci już tutaj nie ma. To nieistotne.
Ona jest wciąż żywa. W moim sercu. To najważniejsze.


Dar nielicznych

Kim jest Prawdziwy Przyjaciel?
To Anioł, który jest obecny w naszym życiu, w chwilach dobrych i w tych złych.
Raduje się naszym szczęściem i płacze z nami w chwilach nieszczęścia.
Nie osądza i nie ocenia naszych wyborów, ale zawsze jest po naszej stronie.
Myśli o nas, wtedy, gdy my myślami jesteśmy daleko.
Powierza nas w prywatnej modlitwie, gdy wsparcia Boga potrzebujemy, a nasza wiara taka słaba.
Pociesza, gdy tego potrzebujemy, ale też milczy, bo wie, że tak jest właściwie. 
Ma dla nas zawsze dobre słowo i piękny szczery uśmiech.
Trzyma za nas kciuki, by się nam powiodło.
Nie zmieniają go ani okoliczności ani wydarzenia ani napotkane osoby.
Prawdziwy Przyjaciel po prostu Jest. Jest tuż obok, choć czasem dzielą nas od niego setki kilometrów.
Jest Obecny. Jest Niezmienny. Tak jak nasza Przyjaźń z Nim.

Czy Macie Swojego Prawdziwego Przyjaciela?
Jest On Wielkim Darem. Ale też nieliczni go posiadają...
Ja ten Dar posiadam i to jest moim niezmiennym szczęściem :)

Zapisane w sercu i pamięci

Cudowne chwile, do których wracam myślami, gdy mi smutno...
Kiedy rano budzi mnie ciągnąc za włosy i "głaszcząc"po twarzy mój mały Szkrab...
Kiedy jeszcze zaspana jem pyszne śniadanie przygotowane przez Męża .. i z Nim..
Kiedy Mały Szkrab wdrapuje się na kolana i przytula tak mocno, że aż sprawia mi ból...
Kiedy Szkrab śmieje się do mnie, tak bez powodu i kiedy zasypia wtulony w moją pierś...
Kiedy pijąc gorącą herbatę rozmawiam o wszystkim i o niczym z Przyjaciółką...
Kiedy w ciszy samotnie pijąc kawę pochłaniam kolejne strony interesującej książki...
Kiedy spacerując czuję na twarzy promienie jesiennego słońca a w nozdrzach zapach nadchodzącej zimy...
Kiedy na twarzy przypadkowej osoby widzę odwzajemniony uśmiech...
Kiedy widzę w oczach Najbliższych  radość z faktu, że ich po prostu odwiedziłam...
Kiedy ktoś bez względu na porę dnia prosi mnie o pomoc...
Kiedy słyszę w radiu ulubioną piosenkę i mogę do niej szaleńczo zatańczyć...
Kiedy...
Tak dużo tych "kiedy"..  
Nie sposób ich tutaj przywołać i spisać.
Najważniejsze, by te cudowne chwile były zapisane w moim sercu i pamięci.
A smutek nie miał do nich dostępu.

Czarno - białe myśli

Dzień za dniem tak szybko mija. Czasem nie zdążę wypić tej "blogowej" aromatycznej kawy..a już wieczór zapada i pora się wyciszyć. To znaczy wyciszenia potrzebuje kto inny, ale ta chwila i tak na mnie działa podobnie...:) Więc. Więc dopadają mnie te "niespokojne myśli", które nie pozwalają spokojnie spać (haha..zresztą nie dane jest mi spokojnie spać z oczywistych powodów), ale...
Tak to już chyba jest, że noc bezlitośnie wdziera się do naszej duszy i brutalnie obnaża nasze lęki, obawy...
A ja mam ich ostatnio kilka. Przede mną ważny/mniej ważny (zakreślam w zależności od dnia) zabieg, przygotowania do niego idą pełną parą, niby wszystko wiem.. ale im bliżej TEN DZIEŃ, tym bardziej się boję, tym więcej obaw, czy na pewno powinnam się na niego zdecydować, czy jednak nie...
W mojej głowie, właśnie w chwilach bezsennych nocy, pojawiają się obrazy niezbyt optymistyczne i niezbyt kolorowe. Raczej rzekłabym czarno-białe.
Hmm..człowiek chyba tak ma, że gdy czeka go coś NIEZNANEGO, to się tego mniej, czy bardziej lęka. Fakt, nieznane budzi nasze obawy. I czasem nie pomoże fakt, że poznamy tajniki tego owego czegoś (w moim przypadku: operacji), bo nasza podświadomość robi swoje... Wręcz zdarza się często, że na przekór, gdy to owe coś robi się bardziej ZNANE, my boimy się jeszcze bardziej.. Ciekawe dlaczego?
W moim przypadku w tej sytuacji tak właśnie jest. Dlatego chcąc nie chcąc próbuję zaniechać wszelakie próby poznania tego, co mnie czeka. Tak chyba będzie lepiej. Nie, na pewno będzie lepiej.
Czsem LEPIEJ wiedzieć mniej niż więcej. Po co się stresować, denerwować, zarywać noce..
Taki ludzki absurd :)
Swoją drogą, człowiek, aby lepiej się poczuć często znajduje w sobie tak dużo odwagi, że pomimo lęku poddaje się temu nieznanemu, które może przynieść mu upragnioną pomoc i ulgę w cierpieniu.
Odważna czy nieodważna? Sama nie wiem, do której kategorii się zaliczyć..
Jedno wiem na pewno. Przede mną kolejna noc pełna czarno-białych myśli.

Czego Ci brak?

Śpieszymy się. Cały czas czegoś od życia oczekujemy. O czymś marzymy, dążymy do celu. Chcemy czegoś innego, niż mamy. Zazdrościmy innym, tego, co posiadają, a nam po prostu tego brakuje.
I bynajmniej nie o rzeczy materialne tutaj chodzi.
Jak to jest, że "ten drugi" ma wszystko. Ma dom, rodzinę, zdrowie, pracę, pasję... a ja nie mam "nic"?
Od czego to powodzenie "we wszystkich" istotnych sferach życia zależy? Od szczęścia? Od "fuksa"? Od mojej zasłużonej pracy? Bo Bóg "dał" albo "nie dał"? Trudne pytanie, ja chyba nie znam na nie odpowiedzi...
Tylko tak się zastanawiam...
 Mnie potrzeba czegoś istotnego, co pozwoli realizować się nie tylko jako matka, żona, córka, przyjaciółka, ale także jako pracownik... A ktoś inny chciałby właśnie w tym się realizować, a nie może i jedyne, co posiada, to właśnie pracę...
No właśnie. Dlaczego tak się dzieje, że nie mamy bądź nie doświadczamy tego, na czym nam bardzo zależy?
Co jest nie tak? Czy to nasza wina, czy istniejącego systemu, zrządzenia losu?
Pewnie niejeden powie, że za mało się staramy, jesteśmy leniwi, że chyba tak naprawdę nie chcemy znaleźć, tego czego szukamy, bo gdyby NAPRAWDĘ nam zależało, to.. No właśnie co?
Fakt, pracę można znaleźć i to już nieistotne, że poniżej naszego wykształcenia, oczekiwań czy też godności. Tylko, czy kiedy po n-tej rozmowie kwalifikacyjnej telefon milczy, można jeszcze mieć nadzieję, że w końcu ta praca będzie? Zawsze znajdzie się ktoś lepszy, lepiej wykształcony, z większym doświadczeniem, z większą przebojowością, urokiem osobistym, bez zobowiązań... Ale fakt, gdybyś tylko NAPRAWDĘ chciał...
Miłość też można znaleźć. Nieważne gdzie, w realu czy w wirtualnej rzeczywistości. Można też na siłę stworzyć związek, potem rodzinę... Można? Pewnie, że tak. Tylko, czy to, co stworzymy na siłę ma jakiś sens i czy nazywa się to prawdziwą miłością i prawdziwą rodziną? Chyba nie, ale nie mnie tu oceniać.
Więc powtarzam pytanie, czy można mieć "wszystko" i jak to jest, że to "owo wszystko" tak liczni posiadają?
Nie wiem...
Jedno wiem na pewno. To nie jest do końca tak, że wszystko zależy od nas i że gdybyśmy tylko NAPRAWDĘ chcieli, to byśmy zdobyli, co tylko dusza zapragnie... Po n-tych poszukiwaniach nie mam pracy i nie sądzę, że mam jakieś wygórowane oczekiwania..ale w osądach innych 'zapewne za mało się staram"... Ktoś inny nie ma kogo pokochać i z kim założyć rodzinę. Bo nie chce na siłę budować czegoś, co jest nieprawdziwe...Ten ktoś czeka, na tą jemu pisaną osobę. Tak po prostu nie może jej odnaleźć... Czy i ta osoba za "mało się stara"? Niejedni by tak powiedzieli...
I tylko jedna odpowiedź przychodzi mi do głowy. Być może tak właśnie ma być, że ja czegoś nie posiadam, może na tę pracę ma przyjść czas kiedy indziej, nie teraz, może w tej chwili mam skupić się na czymś innym? Na byciu w pełni dyspozycyjną żoną, mamą, córką, przyjaciółką..Tak samo, ta inna osoba, odnajdzie swoją połówkę kiedyś indziej, nie teraz, bo to nie ten czas? Może tak. Może coś w tym OCZEKIWANIU jest. Tylko, że to takie trudne pogodzić się z tym naszym losem. Trudno patrzeć na tych owych "szczęśliwców" posiadających "wszystko".
Inni mają "wszystko"... A Ty? Czy doceniasz, to co posiadasz, czy nie zastanawiasz się nad tym, bo tak łatwo Ci wszystko przychodzi... Może za łatwo... A może los się kiedyś odwróci. Więc nie oceniaj, nie komentuj, nie mów, bo gdybyś NAPRAWDĘ chciał...



Cicha bohaterka...

Poranek. Śpiew ptaków i wpadające do pokoju promienie słońca obudziły ją, kiedy on jeszcze spał. Odpędzając od siebie ostatnie obrazy snu zmusiła się, by wstać. Biegnąc do łazienki, potknęła się o leżącego na dywanie kota. No tak, zaraz rozpocznie się kocia serenada. Ale musisz poczekać na swoje poranne śniadanie. Gdy ona była już gotowa do wyjścia, on smacznie jeszcze spał. To dobrze, sen pozwoli wrócić mu do zdrowia.
Z uśmiechem na  twarzy zbiegła po schodach i wybiegła wprost na słoneczne podwórze. Jak pięknie. A ten zapach. Cudny, taki świeży. Pachnie wiosną. Aż chce się żyć! Może, jak znajdę dziś trochę czasu pójdę na dłuższy spacer - ta myśl dodała jej otuchy.
W sklepie jeszcze cicho, mało ludzi. Tylko spieszący się do pracy ludzie, nerwowo stoją w kolejce do kasy, by zapłacić, za to co trzeba i pobiec dalej. Do swoich obowiązków.
Ona spokojnie przechadzając się między półkami, starannie wybierała produkty. Pełnoziarniste pieczywo, świeże mleko, jogurty, chude wędliny. Teraz musi o siebie dbać. I nie tylko. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Kasjerka, która znała ją z widzenia uśmiechnęła się serdecznie na jej widok i życzyła miłego dnia. Jak to miło, że spotyka się jeszcze takich otwartych, życzliwych ludzi - pomyślała - dzięki takim prostym słowom, ale wypowiedzianym w tak miły sposób człowiek czuję się tak jakoś lepiej, radośniej na duszy. Ta lekkość starcza na cały dzień.
Jeszcze tylko stragan z warzywami i trzeba gnać do domu. Wszystko kupione, co potrzeba.
Gdy wróciła do domu, on już wybudzony, słaby ale jego śmiejące się oczy mówią, że już nieco lepiej i że tak bardzo cieszy się na jej widok. Ona też się cieszy, ale bardziej z tego, ze powoli wraca do zdrowia. Całus na powitanie i krótka wymiana zdań na temat pięknej pogody. Teraz wracaj do łóżka - mówi ona - a ja przygotuję śniadanie. Stawa wodę na herbatę, kroi chleb. Na talerzyku układa pokrojonego w plasterki pomidora i zielonego ogórka. A i rzodkiewka, trochę żółtego sera i wędlinę. Do smarowania do wyboru masełko albo twarożek. Wszystko układa na kuchennym stole, zalewa herbatę. W tym pośpiechu nie zauważa, że on już siedzi za stołem i przygląda się jej z uśmiechem. Ojeju - a tu kot kręci się pod nogami - zapomniałam o tobie - już daję ci coś na ząb, ty mój głodomorze - mówi żartobliwie.
Nareszcie można spokojnie siąść i wspólnie zjeść śniadanie. Jak ja kocham takie chwile - myśli ona - te poranki, kiedy wspólnie jemy, kiedy jest czas, by porozmawiać albo pomilczeć. Uwielbiam patrzyć w jego oczy, takie dobre i pełne niebieskiej głębi. One mnie uspakajają i dodają otuchy! :)
Już po śniadaniu, ona już w drodze, on zostaje w domu - musi się kurować. W ostatnim momencie dobiegła do autobusu; miły kierowca poczekał na nią. Kolejny drobiazg, ale wywołuje uśmiech na jej twarzy. Jedzie do mamy, schorowanej kobiety, z którą idzie dziś do lekarza. W autobusie większy tłok, ale ona go nie zauważa, jej myśli biegną do matki. Martwi się o nią. Te ciągłe niewyjaśnione bóle... nikt nie wie, co jej dolega, a ona coraz gorzej się czuje i coraz trudniej jej to wszystko znieść.
Mama już gotowa czeka na nią i z radością ją wita. Do lekarza docierają na czas. Podziwiam Cię mamo, jesteś taka dzielna - myśli ona - wiem, że Cię bardzo boli, a jednak tego nie okazujesz.
Lekarz kieruję mamę do kolejnego specjalisty. Trzeba mieć nadzieję, że w końcu on będzie mógł powiedzieć co jej dolega i jak to leczyć. Gdy kobiety są już w domu, ona zostaję na chwilę, by pomóc mamie przy obiedzie, rozwiesić pranie. W międzyczasie popija zieloną herbatę, która nieco dodaje jej energii.
Jeszcze tylko po zakupy mamie trzeba pobiec i dalej w drogę.
Piękna pogoda, więc przyjemnie. Pomimo tych zmartwień, które ona odczuwa, czuje też radość. Taka pogoda, przyroda budząca się do życia napawa nadzieją, sprawia, że człowiek w przyszłość patrzy z optymizmem. Tak bardzo jej teraz potrzebnym.
Czym ona się smuci? Nie teraz... zapomina o tym, bo oto już dzwoni do drzwi samotnej starszej kobiety. Wpada do niej kilka razy w tygodniu. Ot tak po prostu, by porozmawiać o rzeczach małych i tych dużych, by ulżyć samotności zakradającej się codziennie do serca tej staruszki, by przy filiżance herbaty czasem pomilczeć i popatrzeć sobie nawzajem w oczy. Bo to pomaga. Ta świadomość, że tuż obok jest ktoś, dla kogo jesteś ważny, że ten ktoś ma dla ciebie czas, a nie biegnie wciąż za cudownościami tego świata i nic poza tym nie jest dla niego istotne. Dziś staruszka jest nieco bardziej zmęczona niż zazwyczaj, dlatego ona niemal szeptem czyta jej piękne wiersze, do momentu aż kobiecina uśnie.
Potem biegnie do domu, by przygotować obiad dla siebie i chorego męża. Na szczęście śpi. To dobrze, niech sen pozwoli mu się zregenerować.
W międzyczasie ogarnia mieszkanie i sortuje rzeczy do prania. Takie codzienne domowe obowiązki.
Gdy zaspany i nieco głodny mąż wstaje w drzwiach kuchni i głaszcze łaszącego się do jego stóp kota, ona już nakrywa stół i nalewa na talerze parującą zupę. Całus na powitanie i znów są razem, choć na chwilę. Pomiędzy kęsami drugiego dania on opowiada o tym, co wydarzyło się w pracy, po tym jak zadzwonił do niego kolega z działu a ona chłonie każde jego słowo. Uwielbia go słuchać. Potem ona opowiada o tym, co dziś ją spotkało. On również słucha jej z uważnym milczeniem, odczytuje z jej oczu i wyrazu twarzy o wiele więcej, niż mu mówi. On wie, że ona tak dużo w sobie chowa, wie, że choć o tym nie mówi, to bardzo martwi się o mamę, wie, że jak myśli i opowiada o swojej podopiecznej staruszce, to w jej sercu gości nuta ogromnego smutku i żalu, że więcej dla niej zrobić nie może...
Patrzy na nią i w duchu dziękuje Bogu za to, że pozwolił mu ją kiedyś spotkać. Dziękuje za jej miłość i za dobroć, jaką w sobie ma. Kocham ją - tak po prostu - myśli on.
Obiad zjedzony, naczynia po nim pozmywane. W domu cisza. Słychać tylko miarowe tykanie zegara.
On dalej w łóżku, bo osłabienie daje kolejny raz o sobie znać, a ona przy stonowanym świetle czyta książkę. Chyba nie taką zwyczajną. Opowiada ona o tym, co dzieje się w jej wnętrzu. Jak pod jej sercem rozwija się nowe życie...Tak, słychać w niej już nie jedno serce, ale dwa. To drugie jest jeszcze takie malutkie, ale już takie mocne, już takie pełne życia... 
Czym ona się tak martwi? A może właśnie tym, czy ono będzie zdrowe i czy ona pokocha go całym swym sercem, tak mocno, jak będzie tego potrzebować? Czy będzie dobrą Mamą, czy podoła tej nowej roli i nowym zadaniom, jakie przed nią czekają?
Mój Kochany Maluszku - szepcze ona głaszcząc sporych już rozmiarów brzuszek - czy mnie pokochasz i zaakceptujesz taką, jaką jestem? Taką słabą i niepewną w roli Mamy istotę? Czy pozwolisz mi siebie kochać? Ja kocham Cię już od chwili, gdy odkryłam, że zamieszkałeś pod moim sercem... 
Czekamy tu na Ciebie. 
Zmęczona dzisiejszym dniem zapada w niespokojną drzemkę.
Budzi ją zatroskany mąż. Podaje kakao i pyta jak się czuje.
Jest już późno. On przygotowuje lekką kolację, którą jedzą tym razem w akceptującej się nawzajem ciszy.
Potem kąpiel, masaż, chwila rozmowy... i już wspólnie zapadają w sen. Dla niej tym razem jest on bardzo spokojny.
Jutro przed nią nowy dzień. Dzień taki zwyczajny. Nie przepełniony heroizmem, walką w pracy, dążeniem do sukcesu, spełnianiem się w byciu „kimś” ważnym, potrzebnym, docenianym, popularnym...Taki normalny dzień, ależ jak niezwykłej kobiety. 
Dla najbliższych cichej bohaterki.

Anioł o błękitnych oczach :)

Kawa zaparzona... Jej aromat unosi się po całym domu i pobudza mnie do dalszego działania :)
Chwila ciszy, dziaciątko śpi, a mama harcuje ;)
Człowiek ciągle w biegu nie ma czasu, by się zatrzymać, odpocząć, pomyśleć, przeanalizować mijający dzień.. Dla mnie taka chwila właśnie nadeszła. Piję gorącą kawę i próbuję poukładać w głowie cały dzień, to co mnie spotkało, zastanowiło, wzruszyło.. A było tego dziś bardzo dużo :)
Wracają do mnie obrazy spotkanych dzisiaj ludzi :) A przed oczami staje obraz pięknej kobiety. Staruszki.
Chwila rozmowy z nią pozwoliła mi spojrzeć na trudy macierzyństwa z innej perspektywy. Z perspektywy, kogoś, kto w swoim życiu przeszedł już bardzo wiele. Kto inaczej już patrzy na świat, wie, czym tak naprawdę warto się przejmować, a kiedy wystarczy po prostu odpuścić...
Bo mnie, jako młodej mamie czasami trudno rozgraniczyć te błahe sprawy od tych istotnych. Wszystkim się przejmuję, a chyba tak bardzo nie powinnam ;)
Jak dobrze czasami posłuchać kogoś starszego, kto doda otuchy, a być może tylko wysłucha i dobrodusznie się do nas uśmiechnie :) Ja takiego Anioła na swej drodze dziś spotkałam. Był mi potrzebny. A błękit jego oczu pozostanie w mej pamięci na zawsze.



Pierwszy krok...

Ależ się długo zamierzałam, by w końcu podjąć się pisania blogu..:) Tyle namów za mną, tyle wiary innych ludzi w moje rzekome umiejętności pisarskie.. haha..:) Ale przecież w tym wszystkim o żadne umiejętności nie chodzi, bo ich brak lub posiadanie w niczym tutaj nie pomogą, a może wcale nie są potrzebne...:)
No tak, w końcu tutaj jestem i zastanawiam się, jak zacząć, by się nie zniechęcić, a tym bardziej nie zniechęcić potencjalnych czytelników... Piszę tutaj przede dla siebie, by uporządkować w głowie, te wszystkie przemyślenia, myśli a przeżycia w sercu. Wszystko, co przelane na papier, staje się przecie takie bliższe, bardziej oswojone, bardziej prawdziwe.
Właśnie tego chcę, by wszystko, co tu zapisane było prawdziwe. A ta "prawdziwość" niech przede wszystkim wypływa z mojego serca :)