16 listopada 2013

Niedocenione życie

Ostatnie miesiące obfitowały w różne zawirowania i nieoczekiwane zmiany. Zmiany pozytywne i tak długo wyczekiwane. Gdy patrzę wstecz na wydarzenia, które miały miejsce, do dziś nie mogę uwierzyć, że to wszytko tak się poukładało. Bo przecież ja już nie wierzyłam,że gdzieś tam jest dla mnie miejsce, że to moje życie czymś mnie jeszcze zaskoczy.

Zaczęło się od telefonu. Jest szansa na fajna pracę, w moim zawodzie. Totalne zaskoczenie. Ktoś zauważy moje CV? Niemożliwe. I choć pracę miałam w Fundacji, to wiedząc tylko, że bez przyszłości i do pewnego momentu, odważyłam się zaryzykować, złożyć wypowiedzenie... ,wskoczyć w nieznane i znów zacząć od początku.
Dziś wiem, że było warto. Dobrze mi tam, gdzie Bóg mnie posłał. Wstając rano, pomimo zmęczenia nie mogę się nacieszyć, że każde wstawanie ma sens i prowadzi do celu. Doceniam to, co mam.

A zewsząd słyszę ciągłe narzekania. 
Nudzi mnie ta praca, nie mam perspektyw na rozwój, za mało zarabiam, nie ma podwyżki, nie dostanę "trzynastki"... 
Uszy mnie bolą od takich słów. Bo jak ktoś zaraz po szkole lub studiach dostał pracę "od tak po prostu" lub po znajomości i ma ją przez 10, 20 lat.. to nie wie i nie doświadczył, co to znaczy jej nie mieć, co to znaczy ją nagle stracić i być kilka lat na bezrobociu, co to znaczy chodzić z rozmowy na rozmowę kwalifikacją i z każdą odmową czuć się coraz podlej i podlej, a z każdym kolejnym miesiącem bezowocnych poszukiwań nie mieć sił wstawać rano z łóżka i nie móc znieść spotkań z ludźmi, którzy pracują i na co dzień o tej pracy rozmawiają...

Dlaczego tak mało z nas cieszy się, z tego co ma? 
Tak mało zarabiam... Ok, tylko pomyśl, że inni nawet tych 1000 zł nie dostają. Nie mają za co zapłacić mieszkania, uregulować podstawowych opłat, kupić leków, dzieciom butów na zimę...
Nudzi mnie ta praca... To ją zmień, jeśli masz taką szansę, albo pomyśl, jak byś się czuł, tej pracy nie mając...

Narzekamy na pracę, narzekamy na męża, dzieci...
Bo praca nie taka, jak byśmy chcieli, bo mąż nie taki, jak myślałyśmy, bo dzieci takie a takie...
Lubimy narzekać, bo chyba nam wtedy lepiej. Albo robimy wyścigi - kto ma gorzej.

A może powinniśmy zmienić zasady gry?
Doceniać, czym nas obdarowano.
Pomyśl. 
Jesteś zdrowy. Masz zdrowe widzące oczy - otwórz naprawdę oczy i zachwyć się otaczającym Cię światem. Masz zdrowe uszy, słyszysz - wsłuchaj się w dźwięki natury, głosy ludzi... Masz sprawne ręce - zrób z nich pożytek,przytul kogoś lub naprawdę zakosztuj czym jest zmysł dotyku. Masz sprawne nogi - wykorzystaj to. Odwiedź samotnego człowieka, który nie może chodzić lub poprzez taniec doceń to, że możesz się tak sprawnie poruszać...
Masz pracę. Jakąkolwiek. Nieważne jaką. Ważne, że rano masz po co wstać i masz gdzie iść. Jesteś potrzebny, doceniony. Spotykasz się z ludźmi. To nie takie oczywiste, jak by się mogło wydawać.
Masz rodzinę. Dzięki niej czujesz się spełniony, kochany. Masz oparcie, nawet wtedy, gdy przez Twoje życie przechodzi gwałtowna burza.

Czy to tak mało? Chyba nie. To proszę nie narzekaj.
Tak mało w nas pokory! I wdzięczności.
Bo to, co wydaje Ci się takie oczywiste, wcale takie nie jest...
A to życie, którego tak nie doceniasz w każdym momencie, może pęknąć jak bańka mydlana...

28 lipca 2013

Utracona beztroska

Patrzę na zdjęcie obok... i marzę o tym, by moje oczy mogły cieszyć się takim pięknym widokiem, moje zmęczone ciało, by mogło zakosztować wypoczynku, a wyczerpany umysł mógł powrócić do równowagi...

Niestety taki PRAWDZIWY wypoczynek od kilku lat nie jest mi dany. Zawsze jest COŚ, co nie pozwala gdzieś wyjechać, zostawić za sobą pracę, dom, problemy, troski... Nie jest mi dany taki wyjazd, który byłby swoistym RESETEM.

Tak sobie myślę, że wżyciu niejednego człowieka pojawia się właśnie taki moment, kiedy o wypoczynku może tylko pomarzyć.  Cóż, takie uroki życia. Chyba tego prawdziwego dorosłego, które nacechowane jest niejednym obowiązkiem i odpowiedzialnością nie tylko za siebie.

Beztroskie lata odbijają się echem w mojej głowie. Wystarczyła spontaniczna decyzja i już za chwilę spakowana biegłam przed siebie, czy to w pobliskie góry czy w daleką podróż. Wystarczył weekend na beztroskim szaleństwie, a człowiek nabierał sił, dystansował się do wszystkiego, radość i spokój na nowo gościła w sercu.

Teraz to już nie takie proste. By gdzieś "wypaść" trzeba sporo wcześniejszego planowania, organizacji, nie ma miejsca na spontaniczność i stwierdzenie "jakoś to będzie". Wybór wyprawy czy to miejsca tez nie może być przypadkowy.
Z resztą jest nawet taki czas, że człowiek nie ma ani sił, ani możliwości, by cokolwiek zapalność, a co dopiero zrealizować.
A utęsknione weekendy też nie przynoszą odpoczynku i relaksu dla skołatanych nerwów.

Nie narzekam :) Tylko czasami tęsknię za beztroskim odpoczynkiem i swoistym poczuciem wolności :)
Mija urlop, który nacechowany był solidnym budowaniem nowej rzeczywistości.
Ta nowa rzeczywistość powolutku się normalizuje, a ja ją powolutku ogarniam.

Wypoczynek czy praca? Coś za coś. By móc cieszyć się teraźniejszością trzeba było kilka lat nieprzerwanej pracy, zmęczenia. A by móc ogarnąć tą rzeczywistość potrzeba dalszej pracy bez solidnego odpoczynku.
Czy warto? Myślę, ze tak.

Bo najważniejsze to po kilku latach znaleźć swoje miejsce na ziemi i tam budować swoje życie.
A na wypoczynek przyjdzie kiedyś czas :)

2 czerwca 2013

Dziecko nauczycielem życia

Bardzo lubię czerwiec. Między innymi za szczególne dni, jakie nam przynosi. 1 czerwiec -  duże święto małych istot. Dzień Dziecka.

Jeszcze całkiem niedawno (!) sama z niecierpliwością oczekiwałam, kiedy on nadejdzie. Nie liczyłam na prezenty, bardziej na sam fakt istnienia tego dnia... W tym dniu czułam się kimś ważnym, ważnym, bo mówiono o nas, zwracano na nas uwagę. Była w tym jakaś magia... Sama nie mogę wyrazić jaka...

Dziś ten dzień ma dla mnie zupełnie inne znaczenie. Nie jest być może jakimś "wyjątkowym dniem", bo uważam, że dzień dziecka jest i powinien być codziennie, ale gdy zewsząd mówi się o dzieciach, ja zmęczona tulę w ramionach mojego synka, patrzę na jego pogrążoną w spokojnym śnie twarzyczkę i popadam w zamyślenie...

Widzę doskonałą istotę. Piękne oczka, mały zadarty nosek, piękne skrojone delikatne usta, pulchne rączki, drobne stópki... Wszystko w idealnych proporcjach, nie naznaczone upływającym czasem. Samo patrzenie na śpiące dziecko napawna ogromnym spokojem i radością. Radością z jego istnienia. Taki mały cud!

Codzienność choć trudna i wymagająca przynosi wiele ukojenia dla skołatanych nerwów i dodaje nowych sił do dalszej wytężonej pracy. Wystarczy chwila spędzona z dzieckiem. Wystarczy popatrzeć na jego zabawę, fascynację wszystkim, co je otacza.
Ja tak patrzę i podziwiam. Podziwiam i uczę się wielu rzeczy na nowo.

Wczesny ranek. Ja zmęczona snem, obok spokojnie leżący mały brzdąc, roześmiany, małymi rączkami badający moją twarz. I ten słodki dziecięcy uśmiech. O źle przespanej nocy już nie pamiętam. Senność mija jak ręką odjął, zarażam się uśmiechem i z nim rozpoczynam nowy dzień.

Tulasek i buziak na pożegnanie. Balsam dla mojej duszy. I wiem, że pokonam wszelkie trudności w pracy, godziny tam spędzone przeminą błyskawicznie. Zmęczona wracam do domu, troski tłuczą się po głowie... To wszytko mija, jak przekraczam próg domu. W moja stronę biegnie roześmiany synek i wola "mama". Wszystko co było w pracy odchodzi w zapomnienie, teraz jest tylko tu i teraz. Nauczyłam się, by nie przejmować się drobnymi problemami, porażkami, nieudanymi poczynaniami. To i tak nieistotne. Praca? Sukces? Owszem ważne, ale mało. Najważniejsza jest rodzina. To tutaj w domu, przy dziecku wiem kim jestem, jaką wartość posiadam, nikt nie ocenia mnie w perspektywie tego, co zrobiłam, co osiągnęłam, a czego nie...

Późny wieczór. Ja padnięta marzę o ciszy i chwili dla siebie. W ręce trzymam książkę, a na kolana wdrapuje się synek. Wtula się w moją pierś, uspokaja i po pewnym czasie zasypia. Uwielbiam ten słodki ciężar i ten wieczorny rytuał. 
Przyznam szczerze, że chciałabym zatrzymać ten biegnący czas. By te chwile nigdy się nie skończyły a synek nigdy nie dorósł... ;)

Mój synek uczy mnie codziennie tego, że warto walczyć o swoje marzenia i że nie wolno się nigdy poddawać. Zupełnie tak jak on, kiedy próbuje zbudować wysoką wieżę czy też wdrapać się na krzesło...
Uczy mnie zachwytu nad zwykłymi sprawami, jak klaskanie w dłonie, podskakiwanie do wesołej muzyki, czy zrywanie kwiatów. 

Przede wszystkim uczy cierpliwości i pokory.
A to tylko nieliczny repertuar umiejętności, które nabyłam lub w sobie pogłębiłam :)

Jestem przekonana, że każdy następny dzień z jego śmiechem i płaczem w tle nauczy mnie o wiele więcej niż zdołam ogarnąć... 
Wiem też, że przede mną wiele wytężonej pracy i wysiłu w wychowanie dobrego i szczęśliwego człowieka.
I wiem, że żadne podręczniki i warsztaty typu "Jak wychować szczęśliwe dziecko" itp., nie nauczą mnie tego, jak ukształtować człowieka, który z ufnością i miłością do ludzi pójdzie w świat, bo są tylko suchą teorią, która w zderzeniu z rzeczywistością okazuje się totalnym fiaskiem...

Wychowanie to tajemniczy i żmudny proces. Nie da się go opisać i zamknąć w 200 stronicowej książce bądź też w kulku godzinnych warsztatach...

Czy  to wszytko ogarnę? Dam radę? Nie wiem. Mam nadzieję, że tak :) Jednego jestem pewna, że odkąd jestem mamą to stać mnie na rzeczy niemożliwe :) 

Dziecko to wielki dar. Jego śmiech jest ukojeniem dla uszu i radością dla serca.
Oby każdy dzień, nie tylko ten czerwcowy Dzień Dziecka był wyjątkowym dniem dla wszystkich dzieci. I dla nas dorosłych też :)

12 maja 2013

Zabawa :)

Wolna chwila. Dużo energii. Więc tutaj jestem :) Z przerażeniem stwierdziłam, że od ostatniego posta minął ponad miesiąc... a w kwietniu też się nie napracowałam, bo napisałam tylko jeden post...
Cóż, chyba dopadł mnie blogowy kryzys, który co jakiś czas dręczy piszących ;)

Muszę przyznać, że trudno mi się "rozkręcić", cierpię na brak "twórczej weny", dlatego też dziś "odpracuję" tylko pewną zabawę, do której zachęciła mnie binola :)
Binolu, dziękuję za dobre słowa i zachętę :) Jako, że jestem miłośniczką książek zabawa przypadła mi do gustu :)


 Zagrajmy w 55

I. 10 książek, które bardzo mi się podobały:

1. "Powrót do Missing" - Abraham Vergesse
2. "Łabędź i złodzieje" - Elizabeth Kostova
3. "Malowany welon" - William Somerset
4. "Zacny uczeń" T.1 i T.2 - Iris Murdoch
5. "Gdybym ci kiedyś powiedziała" - Judy Budnitz
6. "Dom orchidei" - Lucinda Riley
7. "Córka opiekuna wspomnień" - Kim Edwards
8. "Alibi na szczęście", "Krok do szczęścia" - Anna Ficner - Ogonowska
9. "Biała wilczyca", "Wszystkie marzenia świata" - Theresa Ravey
10. "Cień wiatru", "Gra anioła", "Więzień nieba" - Carlos Ruiz Zafón

II. 9 książek, które mniej mi się podobały:

1. "Co się przydarzyło tej małej dziewczynce?" - Asa Lantz
2. "Nagi sad" - Wiesław Myśliwski
3. "Oszukać  przeznaczenie" - Joshilyn Jackson
4. "Zielone drzwi" - Katarzyna Grochola
5. "Ósma ofiara" - Andreas Franz
6. "Przyjaciel doskonały" - Martin Suter
7. Mały przyjaciel" - Donna Tartt
8. "Przerwana lekcja muzyki" - Susanna Kaysen
9. "Zakochany duch" - Jonathan Carroll

III. 8 blogów, które najchętniej czytam:

1. http://bialedrobiazgi.blogspot.com - za pięknie kreowany świat i piękny styl pisania.
2. http://domowewypieki.blogspot.com - tam znajduję oryginalne i proste przepisy na pyszności.
3. http://kawacappuccino.blogspot.com - za świetnie pisane recenzje książek i zachętę do czytania kolejnych....
4. http://mysli-nieoswojone.blogspot.com - za podobne spojrzenie na wiele spraw i ciekawy styl pisania.
5. http://podwojnezycielusterek.blogspot.com - za piękną poezję i niespotykana wrażliwość.
6. http://stellagonet.blogspot.com - za poczucie humoru i ciekawe podejście do macierzyństwa.

IV. 7 książek, które chcę przeczytać:

1. "Smak szczęścia" - Santa Montefiore
2. "Odzyskane dzieci" - Keith Schafferius, Grantlee Kieza
3. "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" - Steig Larsson
4. "Kasika Mowka" - Katarzyna T. Nowak
5. "Gorzka czekolada" - Lesley Lokko
6. "Zapach drzewa sandałowego" - Laila El Omari
7."Rose Madder" - Stephen King

V. 6 powodów, by sięgnąć po książkę:

1. Nie będziesz miał problemów z ortografią ;)

2. Dopada cię nuda i rozleniwienie
3. Nie wiesz, jak zagospodarować czas
4. Przed tobą dłuuuuga podróż
5. Chcesz oderwać się od szarej codzienności
6. Chcesz na sędziwe lata mieć sprawny umysł ;)

VI. 5 powodóe, by nie sięgnąć  po książkę:

1. Nie wciąga cię, po przeczytaniu kilku pierwszych zdań
2. Dana tematyka cie nie interesuje
3. Jesteś tak padnięty, że oczy same ci się zamykają
4. Jest cudna pogoda, że lepiej ten czas spędzić aktywnie na świeżym powietrzu
5. Nie masz możliwości zaparzyć sobie pysznej kawy... ;)

VII. 4 miejsca, w których najlepiej się czyta:

1. Zacisze własnego domu, fotel, kominek,kocyk i kawa...
2. Ogród, park, leżaczek, kocyk, a nad nami baldachim z drzew,w zasięgu ręki pyszne owoce...
3.Taras, balkon, wygodne krzesło, kawa, nadciągająca burza...
4. Pociąg, długa podróż i oczywiście miejsce siedzące przy oknie...

VIII. 3 autorów, na których nowe książki czeka się zawsze za długo:

1. Mons Kallentoft
2. Nicholas Evans
3. Maxime Chattam

IX. 2 dobre ekranizacje:

1. "Malowany welon" reż. John Curran
2. "Zielona mila" - reż. Frank Darabont

X. 1 autor niesłusznie zapomniany:

1.Nikt nie przychodzi mi do głowy.. Wychodzi na to, że po prostu niesłusznie zapomniałam o tym autorze :):):)

Dziś na tyle. Myślę, że ta zabawa jest dobrym początkiem, by tutaj powrócić :)
Zachęcam wszystkich odwiedzających mój blog do podjęcia wyzwania :)

5 kwietnia 2013

Muzyczne wspomnienia...

Patrzę w kalendarz, a tu już kwiecień. Zerkając za okno i przemierzając drogę w zaspach śniegu, aż trudno uwierzyć, że mamy wiosnę. Gdzieś się chyba zagubiła i nie chce do nas zawitać. No cóż, może nie można jej winić, bo kuzynka zima chce nadrobić swoje pogodowe zaległości, a ona nie chce wchodzić jej w paradę :)

Święta Wielkiej Nocy również za nami. Mnie przebiegły w pięknej atmosferze i wyciszeniu. Dzięki pomocy znalazłam więcej czasu na taką osobistą refleksję i chwile samotności. Ciemna noc, cichy owiany półmrokiem kościół, śpiew... takie chwile pomagają się zatracić i jednocześnie powrócić do równowagi, nie tylko duchowej. A chóralny śpiew? Zniewala. To znaczy zniewala mnie, innych nie znających tematu może irytować i śmieszyć.

Jako dawna chórzystka nie mogłam się nasłuchać. Powróciły wspomnienia, kiedy to samemu stało się i śpiewało na 4 głosy. Taka forma śpiewu ma specyficzny wydźwięk i potrafi w tajemniczy i zaskakujący sposób trafiać do odbiorcy. Mnie zawsze z przejęcia drży "coś" ukrytego gdzieś w sercu. Zawsze ogarnia wzruszenie. Nigdy nie mam dosyć takiej muzyki... ;)

Teraz jestem już na innym etapie i jak na razie, to zaśpiewuję się w dziecięcych piosenkach. One również mają specyficzny klimat. Taki radosny, bezpretensjonalny.

Muzyka, śpiew dodają życiu barw i energii. Człowiek staje się radośniejszy dzięki obcowaniu z tą formą sztuki
Tęsknię za tamtym życiem ze śpiewem w tle...  Może kiedyś do niego powrócę?

Bo jak rzekł Coroner:
"Można odejść od swoich bliskich, zaakceptować koniec istnienia, można pożegnać się z życiem, ale najciężej jest pożegnać się z muzyką".

22 marca 2013

Mądra pomoc

Ostatnie tygodnie biegną bardzo szybko i naznaczone są wytężoną pracą. Zmęczenie daje o sobie znać wieczorami, a poranek nie przynosi odpoczynku. Ale to nie istotne, ważne, że to wszystko, co związane z pracą przynosi radość nie tylko mnie, ale przede wszystkim osobom czekającym na pomoc.

Całkiem niedawno nasza Fundacja organizowała  Wielkanocną Zbiórkę Żywności. Z resztą akcja znana  i przeprowadzana jest na terenie całej Polski. Akcja wymagała ogromu przygotowań, zaangażowania... i sił. Niemałe dla mnie wyzwanie.
Było momentami ciężko, ale to mało istotne i nie o tym chcę pisać :)

Patrząc z pewnej perspektywy na to wszystko, myślę, że taka akcja i taka forma pomocy najbiedniejszym jest naprawdę godna uwagi. Kupując konkretny produkt, wiem, że ta rzecz trafi do osoby, której nie stać na zakup czegokolwiek... Wiem, że ta konkretna rzecz być może zaspokoi głód, bądź sprawi, że zbliżające się Święta będą nieco radośniejsze... Jestem pod wrażeniem hojności ludzi, szczególnie tych, co sami niewiele mają...

Kiedyś przed sklepem podszedł do mnie młody chłopak. Cygan. Poprosił mnie o pieniądze na coś do jedzenia. Mówił, że jest głodny. Nie chciałam dawać mu pieniędzy, zaproponowałam, że mu coś kupię. Zgodził się i wszedł ze mną do środka. Powiedziałam, że kupię mu kilka drożdżówek, bo uznałam, że to taka bardziej konkretna rzecz do jedzenia. W tym momencie chłopak się nieco zdenerwował i zaczął wskazywać na ciastka, wręcz się ich domagał Nie zgadzałam się, powiedziałam, że albo drożdżówki, albo nic. Uciekł wkurzony, sypiąc przekleństwami pod moim adresem.... Chyba nie był głodny...

Od tamtego zdarzenia nie daję nikomu, kto mnie prosi na ulicy o jakiś grosze na jedzenie. Nie wierzę. Nie ufam. Mogę tylko zaproponować, że kupić coś do jedzenia lub powiedzieć, gdzie można iść prosić o pomoc. Nie spotykam się, by taki gest był pożądany i mile widziany. Mam wrażenie, że ci wszyscy żebrzący na ulicach to zwykli naciągacze. Wcale nie są głodni, biedni... Może się mylę. Nie wiem.

Wiem na pewno, że warto wesprzeć akcję, która niesie wymierną i widzialną pomoc. Że warto kupić konkretną rzecz, niż dawać pieniądze, bo potem nie wiadomo, co tak naprawdę się z nimi dzieje, czy trafiają do ludzi, którzy pomocy potrzebują, czy znikają w niepowołanych rękach...

Paczki z tej zbiórki trafiły do najbiedniejszych, samotnych i schorowanych. Dostarczając im do ręki te świąteczne paczki, wiem, że na taką pomoc czekali i że jest im ona potrzebna. Bez dwóch zdań. 
Cieszę się, że mogłam w tym dziele uczestniczyć, a najpiękniejszym momentem był uśmiech, niekiedy łzy w oczach i słowa wdzięczności za okazane serce.

13 marca 2013

"Po co to wszystko?"


Odsłona 1

Godzina 14. Siedzimy małą gromadą w loży studenckiej kawiarni. Otacza nas przyjemny aromat palonej kawy. Półmrok wnętrza daje wytchnienie zmęczonym od czytania oczom, a leniwa muzyka nastraja jeszcze bardziej pesymistycznie. Jestem zmęczona, moje towarzyszki również. Dlatego w ciszy popijamy stygnącą mocną kawę, dzięki której mamy nadzieję wykrzesać z siebie jeszcze odrobinę energii i rozjaśnić umysł.
Przerwa dobiega końca, zbieramy się niechętnie i popędzani przez tłum studentów podążamy pod wyznaczoną salę. Przed nami n-ty egzamin. Chyba najtrudniejszy. Kolejność ustalona. Czekając na swoją kolej myślę: "Po co to wszystko? Już jestem tym zmęczona, nie mam sił, mam za to dość". 
Już po. Szczęśliwa, kolejny egzamin zaliczony. Ostatni, przede mną tylko obrona. A to przecież tak naprawdę czysta formalność.

Odsłona 2

Piękny lipcowy dzień. Słońce grzeje i nastraja optymistycznie. Mnie dodaje odwagi. Ubrana elegancko z dyplomem w ręku idę śpiesznie na autobus. W odpowiedzi na wczorajszy telefon jestem gotowa na rozmowę, która być może przyniesie mi wymarzoną pracę.
Wczoraj telefon, dziś już rozmowa. Sympatyczna, rzeczowa. Wydaje się, że wszystko zdąża ku dobremu.
Mija kilka dni. Ponownie dzwoni telefon. Odbierając go nie czuję, że przyniesie mi dobre nowiny. Słyszę pierwsze słowa i już wiem, że przegrałam. Ocierając błąkająca się po policzku łzę, patrzę na dyplom i zadaję sobie to pytanie: "Po co to wszystko było?".

Odsłona 3

Późne lato, ale słońce jeszcze mocno grzeje. Cisza wokół mnie nie daje mi wytchnienia, wręcz męczy. Otulona cieniem starej jabłonki leżę na rozgrzanym kocu i bezmyślnie przewracam kartki jakiejś książki. Nawet nie pamiętam jej tytułu, staram się czytać, ale smutne myśli zagłuszają treść. Jeszce miesiąc temu myślałam, że taka istnieje. Ale to był taki życiowy żart. Teraz wiem, że szczęście dotyka tylko nielicznych, chyba trzeba sobie na nie zasłużyć... albo zapracować?
Zmęczona nudą i złymi myślami idę do domu. Na horyzoncie niebo mieni się lekką czerwienią, a na moim horyzoncie życia ukazały się czarne chmury w postaci nierozwiązanej przeszłości.
Ja nie mogę i nie potrafię jej naprawić. Potrzebny czas i rozwaga pewnych ludzi. A ja znów zadaję sobie to pytanie: "Po co to wszystko mi było?".

Odsłona 4

Gwieździsta noc. Chłód piasku ostudza nasze ciała od upalnego dnia. Przed nami bezkres morza. Szum fal kołysze nas do snu. Mnie się nie chce spać, jeszcze nie teraz. Nie chcę stracić tej chwili.
Dużo musiałam przejść, by dojść do tego miejsca.  Niczego nie żałuję, nawet tych pytań: "Po co to wszystko?".
Siedząc tutaj na cichej plaży i mając o boku kogoś, kogo bardzo się kocha takie pytania są już nie na miejscu. Te wszystkie rozterki i przegrane dni straciły swą ważność.
Zadaje towarzyszowi pytanie: "O czym myślisz?". W odpowiedzi słyszę" "Wiesz o czym". Wiem. I widząc zawadiacki uśmiech uświadamiam sobie, że wszystko od teraz będzie dobrze. A w mojej głowie już nie kołacze się często zadawane pytanie "Po co to wszystko?", tylko odpowiedź: "Właśnie po to...".

Każdy dzień ma przesłanie. Często nie wiemy jakie. Usilnie pytamy: "Po co to wszystko?"
Ja wierzę, że w końcu dostaniemy na nie odpowiedź, a dzięki niej odkryjemy ten ukryty sens każdego dnia. Niekoniecznie dobrego.
I może będziemy musieli poczekać na odpowiedź. Wiem, że warto.

8 marca 2013

Wyjątkowy Kwiat


Dostałam dziś takiego sms-a:
"Ko­bieta ma ty­le siły, że zadzi­wia mężczyzn. Dźwi­ga ciężary lo­su, roz­wiązu­je prob­le­my, jest pełna miłości, ra­dości i mądrości. Uśmie­cha się gdy chce krzyczeć, śpiewa gdy chce się jej płakać, płacze gdy się cie­szy i śmieje gdy się boi. Jej miłość jest niekon­tro­lowa­na. Je­dyna niesłuszna w niej rzecz to to, że często za­pomi­na ile jest war­ta".

Dostałam go nie od mężczyzny, ale właśnie od Kobiety :)
I tak sobie pomyślałam, że tylko tak naprawdę cenić kobietę potrafi tylko druga kobieta. Ok, przesadziłam, są przecie mężczyźni, dla których ta istota z ich ciała (rzekomo) jest dla nich kimś wyjątkowym, pomimo ogromnych różnic pomiędzy nimi.

Mnie Kobieta kojarzy się z kwiatem. Jest obdarzona pięknem, nie tylko zewnętrznym, ale też wewnętrznym. W niej zapisane są takie cechy jak czułość, delikatność, wrażliwość, troska o innych, opiekuńczość...
Delikatna jak płatki róży usycha, gdy się o nią nie troszczy, zamyka się w sobie, kiedy ktoś ja krzywdzi.
Lecz w jej niepozornej kruchości leżą pokłady ogromnej siły. Nikt, tak jak ona nie potrafi walczyć o drugiego człowieka, o dobro dla niego, o sprawiedliwość, nikt też nie potrafi znieść ogromu bólu, niesprawiedliwości, poniżenia...  Cicha kobieta. Wzór prawdziwego człowieczeństwa.

W naszej kulturze Kobieta powoli zaczyna być bardziej doceniana, szkoda, że w innych nie widzą w niej człowieka. Nie wiedzą, ile tracą. Kobieta, to nie ktoś gorszy, słabszy. Jest po prostu inna, tak różna od mężczyzn i w tym właśnie tkwi jej piękno.

Wiele Kobiet mówi, że tak trudno nią być w dzisiejszych czasach. Fakt. Lecz ja nigdy nie żałowałam tego, kim jestem. Cenię swoją kobiecość i wszystkie przymioty ją charakteryzujące. Czuję się dzięki nim bardzo bogatym człowiekiem. Skomplikowanym? Być może. Ale bez tej zawiłości nie byłoby tak ciekawie ;)

Pozdrawiam wszystkie Kobiety. Jesteście wyjątkowe. Pamiętajcie o tym! :)

2 marca 2013

Uciekająca młodość

Marzec. W powietrzu czuć nadchodzącą wiosnę. Przyroda i niejeden z nas budzi się do życia. Ja również ostatnio czuję ogromne pokłady energii i pewnej radości. Codzienność mi ją dostarcza :)

Lecz jest coś, co zakłóca ten stan. Nie dotyczy mnie, ale sytuacji, które spotykają mnie w pracy.  I bynajmniej nie o szefa chodzi ;)

Charakter pracy sprawia, że na co dzień potykam się z osobami starszymi. Często są schorowani. Samotni.
I ta samotność jest właśnie ich największą tragedią. 
Pomimo tego, że mają dzieci, oni samotnie walczą z tym, co im los przyniesie. A nie jest tego mało. Brak pieniędzy, nieraz na chleb, bark sił, by sprostać codziennym obowiązkom, choroba obezwładniająca ciało i umysł, bezwzględna cisza, bo nie ma się do kogo odezwać i z kim porozmawiać. Są skazani na pomoc innych, obcych ludzi bądź instytucji do tego powołanych.
Lecz o pomoc nie jest tak łatwo prosić. Wręcz przeciwnie. Przed szukaniem wsparcia wzbrania lęk, wstyd, świadomość "że sobie nie radzę"...

A ja rozmawiając z tymi osobami, zadaję sobie cicho pytanie. Gdzie są bliscy, dzieci? Może wyjechali gdzieś zagranicę, a może mieszkają tuż obok. Właśnie. Są a jakby ich nie było.
Żyją własnym życiem. Nie pamiętają, a raczej nie chcą pamiętać, że ta schorowana osoba, to ich matka, ojciec...
Widzą tylko pomarszczoną twarz, niedołężne ciało; słyszą irytujący głos, poplątaną przez chorobę mowę...
Z takim kimś nie chcą mieć już nic do czynienia. Nieistotne, że ta staruszka, była kiedyś ich jedyną ostoją w życiu, a ten staruszek jedynym autorytetem. To było dawno. Za niepamiętnych czasów.
Kim jest teraz? Zbędnym przedmiotem. Do odstawki. Brutalne słowa? Nie. Po prostu prawdziwe.  

Nie chcę wnikać i poznawać przyczyn, dla których bliscy tak postępują. Nie chcę, bo to nie moja rola. 
Cieszę się, że mogę opiekować się takimi ludźmi, że mogę ich wysłuchać, pomóc w codziennych sprawach. To już nawet nie moja praca a potrzeba serca.
W zamian dostaję od nich o wiele więcej. Coś, czego nie da się za nic w świecie przecenić...

Szkoda, że to nie ci najbliżsi są świadkami tych cudownych przemian. Szkoda, że zapominają, że młodość nie jest wiecznością. Oby się nią nigdy nie rozczarowali.

22 lutego 2013

Wszystkie kolory tęczy...

Wszystko na opak. Nie tak jak byśmy chcieli.
Nie tak miało być. Jest tak, a my chcemy inaczej.
Wszystko dobrze - ale ja czuję, że coś jest nie tak. Coś umyka. Coś wymyka się spod mojej kontroli. Ale co dokładnie? Nie wiem.

Tajemnicą okryte moje życie. Moje istnienie. Tajemnica do przemilczenia. Na zawsze.

Jestem zdrowa - ale czuję się jak powalona ciężką chorobą osoba. Bez przyczyny żadnej.
Jestem młoda ciałem i duchem - lecz czuję się staro. Moje ciało jak staruszki, powolne, zmęczone. Moja dusza obciążona życiem, zmartwieniami, doświadczeniami starej kobiety.
Szczęście gości w moim życiu - lecz go nie dostrzegam i mam wrażenie, że gości ono w życiu kogoś innego.
Przede mną cel - ale ja nie wiem, dokąd on prowadzi. Do rozczarowania?  
Mam przyjaciół - ale tak, jak by ich nie było. Pustka, cisza. Uwikłani w sieć codziennych spraw.
Każdego ranka dostaję w prezencie nowy dzień - lecz nie potrafię wykorzystać go, tak jak powinnam. Tyle nieokreślonych sensem chwil. Tyle przegranych minut. Nieefektywnych godzin.
Noc przede mną - cicha, ciemna i spokojna. Lecz nie przynosząca mi ukojenia i wytchnienia. Płaszcz nocy otula mnie ciężarem swych trosk. Poddaje się. Zasypiam snem niespokojnym i lekkim.

Co mogę zrobić? Kilka kroków do przodu i jeden do tyłu. Nie więcej. Nie warto.
Siłą swego umysłu mogę sprawić, że moje zmęczone ciało znów odzyska energię, że przestanie być ciałem staruszki. To proste. Muszę tylko chcieć. Chcieć poczuć się zdrową, chcieć dostrzegać szczęście, chcieć dążyć do celu.

Niech każdy nowy dzień jest przeżyty, jakby był moim ostatnim. 
Niech każda noc jest moim osobistym ukojeniem.

Nie mogę się poddać. Nie warto. Chcę żyć coraz lepiej, świadomiej. Po swojemu.
Pozwolę sobie na to. Przecież to moje życie. Ja za nie odpowiadam i z niego się rozliczę.

Co z tego, że wszystko jest nie tak.
Jest ciekawie, kolorowo. 
Życie inspiruje mnie do działania. 
To samo życie, które mieni się wszystkimi kolorami tęczy.

17 lutego 2013

Tulasek i "papa" na pożegnanie

Nie lubię ostatnio komputerów i tym podobnie. A to dlaczego? Prawda wyjdzie zapewne kilkanaście linijek niżej... Tymczasem pisząc, że nie lubię ów w/w, sama przed sobą się tłumaczę, dlaczego tak długo tutaj nie zaglądałam i nie dawałam znaku życia ;)

Jak wcześniej wspominałam czekały mnie zmiany. I to niemałe. Jeszcze wtedy tak do końca nie wiedziałam na 100%, czy one na pewno nadejdą, a tu się okazało, że nadeszły i to zdecydowanie za szybko.
Zaskoczył mnie nagły zwrot zdarzeń.

Ale od początku. Po urodzeniu dziecka postanowiłam, że zostanę przy nim rok. Wiem, że była to słuszna decyzja. Widzieć jak synek z bezradnego noworodka, przemienia się w coraz więcej umiejącego niemowlaczka, a potem dziecka, to doświadczenie bezcenne. Te chwile wspólnie spędzone, kiedy rodziła i umacniała się nasza niezwykła więź, to coś pięknego i nie dającego się z niczym porównać, a świadomość tego, że kiedyś mój mały synek już nie będzie taką kochaną "przylepą", była tylko potwierdzeniem tego, że ten pierwszy rok życia dziecka jest takim niezwykłym momentem mojego życia, że nie chcę go "przeoczyć", a tym samym skazywać się na jego brak...

Rok szybo minął, a ja pełna energii mama zapragnęłam czegoś innego. Pewnej odmiany. W mojej głowie coraz częściej pojawiała się myśl o powrocie do pracy. I mając negatywne doświadczenia w tej dziedzinie zaczęłam walczyć o ten trudny powrót na rynek pracy. Nie było łatwo i wiele rozczarowań było moim udziałem.. ale w końcu się udało. Tak oto pracuję sobie od lutego w pewnej Fundacji, praca bardzo mi się podoba, a jej charakter inspiruje do rozwoju i do pracy nad sobą. Minusem, praca także przy komputerze, także po powrocie do domu, mam go serdecznie dość... ;)

Powrót do pracy nie był trudny (w sensie emocjonalnym), ale zostawienie dziecka w rękach opiekunki to już zupełnie inna historia. Może się wydawać, że dla kobiety, która wraca do pacy po urodzeniu dziecka, której nie wystarcza rola matki, żony, ale też pragnie realizować się w życiu zawodowym, zostawienie dziecka nie jest problemem. Ale to mit. Chyba tylko niewiele mam, nastawionych  bardziej na własną karierę jest łatwo taki krok uczynić.
Mnie było bardzo ciężko. Wystarczyła sama myśl, że na te długie godziny zostawiam swoją kruszynkę pod opieką chcąc nie chcąc obcej osoby, wpadałam w ogromny smutek, a oczy ciągle pełne łez. 
Towarzyszyły mi przeróżne emocje. 
Radość, że czeka mnie nowa praca i tym samym nowe wyzwanie.
Smutek i żal, że już nie będę spędzać tyle czasu z moim synkiem.
Lęk przed tym, jak poradzi sobie moje dziecko, czy się przyzwyczai do nowej osoby, czy nie będzie miało do mnie żalu, że je opuszczam na tak długo, czy ta rozłąka nie odbije się na jego zdrowiu i rozwoju emocjonalnym.. itp, itd.
Do powyższych emocji dochodziło poczucie winy, podsycane przez pewne osoby. To po słowach wypowiadanych przez nie, często zadawałam sobie to pytanie, czy dobrze robię? Czy nie jest tak, że myślę tylko o sobie? Zamiast być dalej przy dziecku, wspierać je w rozwoju, ja idę do pracy. Czy jestem dobrą matką? Taki totalny mętlik. Wydawałoby się nie do ogarnięcia...

Zostać z dzieckiem, czy wrócić do pracy? To ogromny dylemat niejednej matki. Bardzo trudny wybór. Chyba nie ma idealnego rozwiązania i jednej słusznej recepty. Ja wiem, że postąpiłam słusznie. Dobrze dla mnie samej i dla dziecka. Chcę rozwijać się zawodowo i wiem, że gdybym nie miała takiej możliwości, nie czułabym się spełniona i szczęśliwa. A dziecko przecież potrzebuje szczęśliwej matki :)

Teraz po paru tygodniach utwierdzam się w mojej decyzji. Widzę, że synek jest radosny jak dawniej i wiem, że ten mój powrót do życia zawodowego i jemu służy. Cudowna opiekunka poświęca mu każdą chwilę, doświadcza różnorodności innych ludzi, uczy się samodzielności i zaradności. Jest spokojny i ma poczucie bezpieczeństwa, bo wie, że wrócę. A jak wrócę, to będę tylko jego. To, że rodzic pracuje nie znaczy, że zaniedbuje dziecko!

A jak wyglądał pierwszy dzień mojej nieobecności i rozłąka? Do dziś nie mogę wyjść z podziwu, jakim mądrym dzieckiem może być 14-miesięczny człowieczek. Na pożegnanie przytulił się do mnie mocno, pomachał mi raczką i powiedział słodko "papa"... Potem cały dzień brykał, śmiał się, cudnie bawił... i tak jest do dziś :) Na co były te moje obawy i lęki? Nie wiem :) Gdzieś czytałam, że tak naprawdę to mamy gorzej znoszą rozłąkę i bardziej się tym wszystkim przejmują niż ich dzieci. I coś w tym jest.

Czy w całej tej sytuacji coś straciłam? Chyba nie. 
Zyskałam coś jeszcze. Chwila, gdy wracam do domu, a moje dziecko biegnie do mnie z wielką radością, by mnie powitać i rzucić mi się w ramiona... Bezcenne... ;)

2 lutego 2013

Rodzina i nasze korzenie

Od dawien dawna jestem miłośniczką dobrej książki. Codziennie wieczorem, gdy zmęczenie nie daje za bardzo o sobie znać i wszystkie sprawy dnia już za mną, przygotowana do pokrzepiającego snu - nie mogę sobie odmówić tej przyjemności wzięcia do rąk pachnącej drukiem powieści.. i zaczytania się. Choćby na parę chwil.

W przerwach pomiędzy jedną pozycją a drugą sięgam po czasopisma. Tam zazwyczaj zaczytuję się w historiach innych ludzi. Często są to historie smutne, pełne bólu.. ale też łez szczęścia.

Ostatnio właśnie przeczytałam pewną historię starszej kobiety. Na stronach znanego pisadła wspomina i opowiada swoje życie. Trudne. Dzieciństwo spędzone w biedzie, ale z poczuciem bezpieczeństwa i miłości. Spokojne do czasów wojny, gdy jako nastolatka zostaje zmuszona do ciężkiej pracy w lagrach okupowanego kraju z dala od rodziny. Praca ciężka od świtu do nocy. Warunki nieludzkie, brak jedzenia, ciągły głód i zimno. Towarzyszący codziennie lęk o swoje zdrowie, życie. Trzy razy cudem unika śmierci. Po kilku latach w czasie wędrówki na śmierć, wykorzystując zamieszanie, ucieka. Dzięki determinacji i niemałemu sprytowi wraca do rodzinnej wsi. Nie wie, że te ziemie nie należą już do Polski.
Na miejscu zastaje pusty dom. Rodzina zniknęła, a ona nie wie co się z nimi stało i gdzie przebywają, czy jeszcze żyją. W jej sercu gości ogromna pustka. Smutek, żal i ogromna tęsknota za matką, ojcem i siostrą.
Po kolejnych latach życie zmienia się na lepsze. Poznaje swoją miłość życia, wychodzi za mąż, rodzi i wychowuje czwórkę dzieci. Żyje szczęśliwie.
Jednak ona nie zapomina o przeszłości. O swoich korzeniach. Cały czas nosi w swoim sercu tęsknotę za najbliższymi. Swój smutek ukrywa przed dziećmi, tylko mąż wie, jak bardzo cierpi.
Majowy poranek przynosi nadzieję. Mąż przeglądając pewien tygodnik natrafia na anons. Notatka napisana zwięźle, to prośba pewnej kobiety o pomoc w odnalezieniu córki wywiezionej do lagrów. To matka bohaterki. Potem historia toczy się szybko. Kontakt z redakcją pozwala na spotkanie po latach. Latach rozłąki i bólu.

Przyznaję, że czytając tą historię ryczałam jak bóbr ;) Chyba nie dla mnie takie zwierzenia. Mam wrażenie, że im jestem coraz starsza, tym bardziej doceniam fakt posiadania rodziny. Przez duże R.
Czasem jak czytam takie historie życiem pisane, to mam wrażenie, że to się nie mogło stać. A jednak.
Żyjemy w czasach pokoju i dobrobytu. Tak naprawdę nigdy nie zrozumiemy, co znaczy żyć w czasach wojny i okupacji. Co znaczy codziennie budzić się z przeogromnym lękiem. Kładąc się spać nie zastanawiać się nad tym, czy dożyjemy jutra.

Ale w tej historii tym, co mnie najbardziej dotknęło to więź rodzinna. To ogromne poczucie przynależności do danej grupy. To ogromna potrzeba posiadania własnych korzeni. Ogromna determinacja w poszukiwaniu utraconej rodziny. Bohaterka mając już własną rodzinę czuła się ogromnie samotna i opuszczona. Czuła się, jak drzewo wyrwane w raz z korzeniami. Bez przeszłości.

A mnie nachodzą refleksje. Mam niestety świadomość tego, że w dzisiejszych czasach jakoś tak zacierają się granice naszej przynależności do rodziny. Nie doceniamy czym jest rodzina. Nie doceniamy tego, że mamy korzenie i znamy przeszłość swoją i swoich przodków. Wiemy, jak kształtowała się historia naszej rodziny i wiemy, jaką rolę my w niej pełnimy. Tak do końca nie zdajemy sobie sprawy z tego, że to ogromne szczęście żyć na co dzień w rodzinie, nie lękać się o to, że zostaniemy siłą rozdzieleni, wyrwani z niej w raz z korzeniami. 
Ja sobie tego nie wyobrażam!

Rodzina to fundament mojego i Twojego życia. Codziennie staram się pielęgnować jej historię. Walczę z burzami, które nad nią niejednokrotnie się kotłują. Złoszczę się na nią, mam jej dość, ale pomimo to zawsze do niej wracam. To jakaś nieopisana i tajemna siła. Nie mogę ot tak po prostu z nią walczyć i tym samym z rodziny zrezygnować i się jej wyrzec. 
Mam świadomość tego, że nawet gdybym to zrobiła, to o moich korzeniach będą pamiętać geny, które w sobie noszę. Tak naprawdę tej więzi krwi nie da się pokonać. Ona będzie w nas zawsze. Codzienność, nasze zachowania i wybory będą nam o tym przypominać.  Ale to chyba dobrze?!

27 stycznia 2013

Fotoreportaż życia

Wolna chwila. Otwieram komputer w poszukiwaniu pewnych informacji. Są, znalazłam, teraz to takie łatwe. 
Na koniec zaglądam na popularny portal społecznościowy.
Strona powoli się ładuje, wczytują się zdjęcia, ostatnie aktywności znajomych... Co widzę? Nagiego niemowlaka, pluskającego się w wanience.W rączce nieporadnie trzyma szczoteczkę do zębów.. i "próbuje myć"  swoje pierwsze ząbki... Oczywiście pod zdjęciem mnóstwo "lajków" i setki przesłodzonych komentarzy w stylu 'ach, och...'

Rozkoszne? Piękne? Zachwycające? Cóż... Szczerze przyznaję, że dla mnie takie zdjęcia są po prostu żenujące. I jakoś nie mam w zwyczaju się nimi zachwycać, tym bardziej je komentować.
To nie tak, że nie wzruszam się widząc małe dzieciątko, czy piękną parę ślubującą sobie miłość na zawsze. To nie o to chodzi. Raczej o fakt "sprzedawania" niejako swojego życia całemu światu.

Niestety mam wrażenie, i ono coraz bardziej się pogłębia, że te nasze portale dla większości osób nie służą bynajmniej do utrzymywania wirtualnego kontaktu między sobą, ale przede wszystkim są źródłem, gdzie mogą pochwalić się wszystkim, w co ich życie obfituje. Oczywiście w samo dobro.

Fotoreportaż z życia często rozpoczyna się od ślubu. Czasem wcześniej, od zaręczyn. Obok zdjęć, możemy przecież umieścić odpowiedni komentarz odnośnie swego aktualnego stanu, cywilnego oczywiście ;)
A wiec tak.

Status: zaręczona, zaręczony. Wtedy, a wtedy. Obok widnieją zdjęcia cudownego pierścionka z wielkim brylantem! Wow! Wiadomość oczywiście idzie w wirtualny świat. A zdjęcia już po paru minutach zostają komentowane wielkimi słowami "Gratuluję!", "Kiedy ślub?" itp.
Jeżeli historia życia toczy się pomyślnie już niedługo na stronie danej osoby widzimy zmianę statusu i kolejne zdjęcia. Oczywiście nie muszę dodawać jakie. Oczywiste, ze ślubu. Pod nimi komentarze. 
Historia się powtarza, ale to nie konie przecie. Życie poza wirtualnym światem toczy się dalej.
Kolejne wpis. Podróż poślubna. Cudnie było, prawda? Trzeba to pokazać! 
Potem dłuższa cisza. A potem? Co widzimy? Zdjęcie z wielkim brzuszkiem. Ale to za mało. Lepiej wrzucic fotki zdjęc usg nienarodzonego dzieciątka. I tak miesiąc po miesiącu... aż do rozwiązania.
Kolejny wpis. Wtedy a wtedy, o tej godzinie, mierzący tyle a tyle, ważący tyle, a tyle...  I zdjęcia. A pod nimi oczywiście setki "szczerych" komentarzy i gratulacji.
Potem kilka dni ciszy, bo w rzeczywistym życiu tak różowo nie jest jak na zdjęciach w wirtualnym i trzeba dojśc do siebie i do sił. Ale cisza nie trwa znyt długo, bo oto.
Kolejny wpis. Pan X skończył właśnie n-ty dzień.. i się uśmiechnął. Wow! Niesamowite, trzeba się pochwalić. I zdjęcia. I komentarze w stylu 'ach, och..."
A potem to już z górki idzie. I co jakiś czas widzimy zdjęcia w stylu: mój pierwszy ząbek, moja pierwsza kąpiel, kupka, usiadłem, wstałem, zrobiłem pierwszy krok, pokazałem język, jestem na spacerku, na hustawce, na karuzeli, piję z butelki, jem chrupka, moje pierwsze urodziny.. i ble, ble, ble, ble...
Potem: pierwszy dzień w żłobku, w przedszkolu, w szkole, na studiach... ;)

No tak. To tylko pierwsze dziecko. W międzyczasie przychodzi kolej na drugie. Więc fotoreportaż zatacza koło. W międzyczasie zawsze są jakieś wakacje (najlepiej tam, gdzie inni jeszcze nie dotarli), romantycznie przeżyte walentynki, święta, sylwester, urodziny, imieniny, rocznice ślubu, poznania się, pierwszego pocałunku.. i co tam sobie wymyślimy... ;)

Często patrząc na te zdjęcia i te wszystkie ukazanie prawdy o życiu osobistym moich znajomych, zastanawiam się, w jakim celu wielu ludzi to wszystko tak publikuje. Po co?
Czy ważne jest aż tak, by pokazać wszystkim wokoło, jaka to ja jestem szczęśliwa. Co posiadam?
Czy nie lepiej to swoje szczęście, życie osobiste i rodzinne ukryć gdzieś przed światem i w ciszy domowego ogniska to szczęście pielęgnować i nim się radować? Ileż wtedy ono warte będzie!

Całe życie odnajdziemy w internecie, a  w realu nie ma będzie już miejsca na zaskoczenie, dobrą nowinę, zachwyt, niespodziankę...
Nie ma sekretów, tajemnic, tylko dla nas. Wszystko  uzewnętrznione, taki społeczny ekshibicjonizm. Szkoda.

Łatwo jest ukazywać to, co piękne, udane, ale co zrobimy, jak to szczęście pryśnie nam, jak bańka mydlana? Czy tak łatwo przyjdzie nam podzielić się tym smutkiem z całym światem?
Ciekawe kto odważy się wrzucić na portal foty z rozstania, rozwodu, choroby, śmierci... itp. Jak małżeństwo się rozpadnie, to czy będę mieć odwagę zmienić status z żonaty, zamężna na rozwiedziona/y? Chyba nie.
Wiec po co ta cała szopka? Mnóstwo zdjęć wrzuconych bezmyślnie na strony. Mnóstwo informacji sprzedanych całej rzeszy znajomych i nieznajomych.

Nie umiem sobie odpowiedzieć na to pytanie. Chyba dlatego, że w swoim życiu kieruję się zupełnie innymi zasadami i wartościami. Nie kreci mnie dokumentowanie całego mojego życia na łamach internetu.
Nie potrzebuję słów zachwytu, gratulacji, bo często mam wrażenie, że i tak są one wynikiem "owczego pędu", jak inni, to ja też, nieważne, że mam inne zdanie...

Czym dziś, w dobie internetu jest prywatność? Pustym słowem? Często niestety tak.
Ja prywatność i życie rodzinne bardzo sobie cenię. Nie chcę go sprzedawać w odcinkach, jak telenowelę całej rzeszy ludzi. Szczęście bywa ulotne, nie warto nim "szastać na prawo i lewo". Lepiej skupić się na jego pielęgnowaniu, a przede wszystkim na tym, by chronić go przed znieważaniem i zniszczeniem.

22 stycznia 2013

Szminka Babci, serial Dziadka

Zima zawitała do nas na dobre. Za oknami biało, drzewa uginają  się pod ciężarem marznącego śniegu. Na drogach panuje paraliż komunikacyjny, a na chodnikach bezpieczniej się ślizgać ;)
Na dworze zimno i nieprzyjemnie, ale w sercu panuje ciepło. Ponury styczeń ma dla nas szczególne dni, jakimi są Dzień Babci i Dzień Dziadka. Stop - dni zwyczajne, tylko osoby obchodzące to małe święto szczególne i nadzwyczajne. 

Moi dziadkowie są obecni już tylko w moim sercu i pamięci. Chwila, jaką mogę im poświecić, to obecność w miejscu ciszy i wypowiadana cicha modlitwa. W głowie pojawiają się obrazy wspomnień. Dobrze pamiętam moją Babcię Kasię i dziadka Kazka. Niestety pozostałych dziadków nie pamiętam, gdyż odeszli jak byłam małym dzieckiem.

Babcia Kasia - drobna kobieta o dobrym sercu i ciepłych dłoniach. Troszcząca się o swoich najbliższych.
Z babcią kojarzy mi się drożdżowe ciasto z kisielem, pierogi ruskie, różaniec.. krem Nivea i czerwona szminka :)
Byłam z nią bardzo zżyta, ponieważ w dzieciństwie była moją drugą najważniejszą opiekunką i nauczycielką.
To ona wprowadziła mnie w arkana kuchni staropolskiej. Mając niespełna 7-8 lat lepiłam z nią pierogi, piekłam ciasta. Dzięki niej połknęłam kulinarnego bakcyla i potem wybrałam szkołę gastronomiczną, by pogłębiać zdobytą niemałą już wiedzę. 
Była moją nauczycielką modlitwy. Pokazała mi, czym jest niezwykła miłość Boga. Często się za mnie modliła i ofiarowywała msze w mojej intencji. Czułam moc tej modlitwy. Teraz mi jej brakuje...
Krem Nivea i czerwona szminka były jej nieodłącznym atrybutem kobiecości. Uważała, że dzięki opracowanemu według starej recepturze kremie ma cudownie gładką cerę, nawet w starszym już wieku. I faktycznie miała :) A czerwona szminka? To był jej jedyny akcent makijażu, bez którego nie wychodziła z domu :)
Gdy już mieszkała sama, często po szkole do niej zachodziłam. Wiedziałam, że z utęsknieniem i radością wyczekuje mnie stojąc w oknie. Przy kawie i cieście wspominała swoje dzieciństwo i młodość, które były bardzo ciężkie. Czasy wojny, okupacji niemieckiej. Podziwiałam ją za hart ducha i wytrwałość, bo niełatwo było przecie służyć wrogowi na obczyźnie... 
Pomimo burzliwej przeszłości pozostał w babci kobiecy urok i pogoda ducha. Taką chcę ją zapamiętać, dlatego zacieram w pamięci czas choroby, który nieuchronnie gasił w niej płomień życia.

Dziadek Kazek - człowiek stateczny, dostojny. Mający trudny charakter i kierujący się w życiu staroświeckimi zasadami. Swoje dzieci wychował twardą ręką. Jednak pod fasadą pewnej oschłości kryło się wrażliwe i dobre serce.
Z dziadkiem kojarzy mi się pojemnik kukułek, mecze piłki nożnej, serial "Pokolenia", kolej.. i laska.
Zawsze jak do niego przyjeżdżałam na stół oprócz kanapek trafiały łakocie, gdzie szczególne miejsce zajmowały twarde kukułki. Do dziś ich smak kojarzy mi się z dzieciństwem :)
Jeśli akurat trwał "sezon na mecze" dziadek nie mógł ich przegapić. Zaciekle kibicował naszym i donośnym głosem komentował nie zawsze godne podziwu poczynania naszej drużyny. A serial "Pokolenia"? Ach, to był główny punkt dnia... Dziadzio z wielkim zainteresowaniem śledził losy bohaterów, hmmm, cóż.. bardziej pięknych bohaterek ;)
Był kolejarzem, dlatego w tamtych czasach fascynowały mnie te olbrzymie maszyny. Niezapomnianym przeżyciem była możliwość przejazdu w starej parowej lokomotywie... Fascynacja była tak duża, że wtedy chciałam zostać konduktorką :)
Nieodłącznym jego atrybutem była stara laska. Służyła nie tyle do podpory, co do wygrażania nią podejrzanym opryszkom :) Oj tak, dziadek mój był dość odważnym starszym panem, mającym odwagę zwrócić uwagę młodym, gdy ci nie należycie się zachowywali :)
W pamięci mam jego wyblakłe niebieskie oczy. Patrzące mądrze i przenikliwie. Pewnego dnia zobaczyłam w nich też świadomość tego, że to już nasze ostatnie spotkanie...

Dziś inaczej już obchodzę te szczególne dni. Uczę mojego synka, jak kochać i szanować swoich dziadków. Chcę, żeby miał świadomość, że Babcia i Dziadek, to niezwykłe i ważne w życiu osoby.

20 stycznia 2013

Lęk przed zmianą

Nowy rok, a z nim nowe nadzieje. Chyba się nie pomylę, jak napiszę, że każdy z nas u progu nowego roku ma nadzieję, że ten nowy przyniesie jakieś pozytywne zmiany.. Tak wiem, już niemal koniec stycznia, a ja tu o nowym roku wspominam. Ale nie bez powodu.


Przyznaję szczerze, że w ostatnim czasie byłam jakaś taka zamknięta. Nie miałam ochoty na spotkania towarzyskie, na wesołe rozmowy, na bycie w tłumie. Tak jakoś. Zdaję sobie sprawę, że było mi to potrzebne. Takie wycofanie się. Często, gdy głowa przeciążona mnóstwem spraw, ciało domaga się ciszy i samotności. By nie zwariować, by nabrać dystansu do życia, do ludzi. 
I do samego siebie.

Potrzebowałam również zmian. Niewielkich. Zaczęłam od siebie. Trochę śmiała zmiana na głowie, a kobieta jakoś tak inaczej się czuje. Lepiej. Może pewniej? Choć zapewne fryzura nie wpływa na naszą przebojowość, a może troszkę tak... ;)
Druga zmiana to taka wewnętrzna. Postanowiłam sobie, że zmienię co nieco w swoim podejściu do różnych spraw, a przede wszystkim do ludzi. Do najbliższych i do znajomych. Te zmiany pozostaną oczywiście moją tajemnicą, lecz nie mam pewności, że co bądź wnikliwszy obserwator zmiany te zauważy. Czy uzna je za lepsze, czy gorsze, dla mnie nieistotne, bo wiem, że dzięki nim czuję się lepiej. A to chyba najważniejsze. 

Ano tak. Małe zmiany na blogu :) Nie jestem ekspertką w języku Java i tym podobne, ale mam w sobie dozę kreatywności, więc po małych walkach udało mi się pozmieniać co nieco, a efekt cieszy moje oczy :)

Powyższe zmiany nie zmieniły zasadniczo mojego życia. Ale przede mną zmiana ogromna. Taka, która może już przewrócić mój dosyć uporządkowany (!) świat do góry nogami. Dla mnie i dla mojej rodziny to taka mała rewolucja. Nie chcę na razie zdradzać, cóż to takiego wydarzyć się może, bo tak do końca nie jestem pewna czy do tej rewolucji dojdzie...
Wszystko wskazuje, że tak. A ja jak na obecny czas przygotowuję siebie, swoich najbliższych, na to co ma nadejść. Ten czas jest nam bardzo potrzebny, bo nie jest tak łatwo z dnia na dzień przeorganizować życie, które toczyło się utartym schematem.
Dla zmian, szczególnie tych większych potrzeba czasu.
Na szczęście go mam. Dzięki temu, mogę każdy dzień przeznaczyć na oswojenie się z przyszłością, z towarzyszącym mi ogromnym lękiem. Bo nie ukrywam, że czekająca mnie zmiana wywołuje we mnie sporo niepewności i lęku. Ale też radości i pewnej satysfakcji. Oj, te uczucia ogromnie się ze sobą mieszają i czasami sama nie wiem, co czuję i co czuć powinnam...

Mimo wszystko jestem dobrej myśli. Tak naprawdę, ani nie zmienię tego co teraz, ani tego co ma nadejść. Zdana jestem na czekanie. Nie zmienię przyszłości, a jedynie mogę wpłynąć na swoje samopoczucie i myśli.
Jednego też jestem pewna na 100%. Warto czekać na coś, co przyniesie nam lepsze jutro, co wywoła na naszej twarzy uśmiech, co sprawi, że nasze marzenia się spełnią.
Co z tego, że czekanie i zmiany wywołują nasz lęk. To normalne i nie musimy tego lęku się wstydzić.

12 stycznia 2013

Złamana przysięga

Jestem przerażona. Czym dokładnie? Tym, co dzieje się wokół mnie, co coraz częściej dotyczy mojego środowiska, moich znajomych.
Złamane serce, złamana miłość, złamana przysięga małżeńska. 
Zewsząd dochodzą mnie wieści, że kolejna para z długim stażem się rozstała, że kolejne paroletnie małżeństwo przeżywa kryzys, mało - jest na drodze do rozwodu. A ja zadaję sobie pytanie: Co takiego się dzieje, że w dzisiejszych czasach wśród młodych ludzi taka moda na śluby, a z nimi i na szybkie rozwody? Co się takiego dzieje, że taka wielka miłość, która połączyła dwie połówki różnych ludzi, tak szybko wygasa? Jeszcze wczoraj mówili sobie: "Kocham Cię", a dzisiaj w ich oczach widać nienawiść, albo co gorsza obojętność. Jeszcze tak niedawno wypowiadali tekst przysięgi małżeńskiej, a dziś nie pamiętają już jej słów i nie ma ona dla nich znaczenia.

Ja oczywiście daleko jestem od osądów. Każdy podejmuje decyzję za siebie, każdy inaczej podchodzi do życia, do rozwiązywania jego problemów. I każdego takie prawo.
Mnie się niestety wydaje, że pewna część (może większość) dzisiejszych młodych ludzi żyje "lajtowo". Do większości spraw, a tym samym do miłości podchodzi na luzie. Często słyszałam: "Co się przejmujesz, jak nie ten, to znajdzie się następny". Czyżby? A co skakanie z kwiatka na kwiatek ma wspólnego z prawdziwym uczuciem? Czy prawdziwą miłością można nazwać to, że dziś mówię wzniosłe "kocham" osobie z którą na razie jest mi dobrze, a za miesiąc, parę lat to samo powiem innej? Czy to ma sens?

Mniej problemu, gdy żyjemy sobie z dnia na dzień w wolnym związku. Zawsze można się przecież rozstać. Bez problemu, bez łez, bez sentymentu. To takie modne życie "na próbę". Czasem ta próba trwa kilkanaście lat. Nieważne. Ważne, że mamy drogę otwartą do odwrotu. Przecież różnie się dzieje. Mogą zdarzyć się kłótnie, nieporozumienia, odmienne zdania, on/ona się zmienia, nie jest już taki jaki był/była na początku, w końcu nasze gorące uczucie wygasło, zrobiło się nudno, nadeszła zwykła szara codzienność, a my potrzebujemy odmiany, czegoś nowego.. itp. 
Gdy w związku zaczyna dziać się coś niedobrego, często młodzi ludzie uciekają. Uciekają przed problemami, które ich dotyczą, nie potrafią, a może nie chcą ze sobą rozmawiać, próbować naprawić to, co złe, nie chcą zawalczyć o siebie. O swoją miłość. Odejść jest łatwiej, po co się starać, walczyć. Po co? Przecież to wymaga wysiłku obu stron, to wymaga czasu, a my go nie chcemy na tą szarpaninę tracić. 

To dlaczego tak wielu jeszcze nie straciło wiary w sens małżeństwa? Może moda na ślub, na białą suknię, bo już najwyższy czas, bo co ludzie, sąsiadki powiedzą, bo inni, to ja też...
Tylko czy stając przed ołtarzem i wypowiadając słowa przysięgi małżeńskiej mamy świadomość czym naprawdę jest sakrament małżeństwa? No właśnie sakrament. To nie tylko zbędny papierek, a wielu młodych tak o małżeństwie mówi. Małżeństwo to odpowiedzialność za siebie i za drugiego człowieka.  To nie tylko papierek, który będziemy mogli  potargać i  unieważnić, gdy pojawią się problemy, gdy miłość wygaśnie...
Myślę, że ten kto nie zdaje sobie sprawy, czym naprawdę jest sakrament małżeństwa nie powinien go zawierać. To nie chwilowe przedstawienie odegrane przed setką ludzi. To życie. Na dobre i na złe. Bez odwrotu. Trzeba do niego dojrzeć. Trzeba być pewnym tej drugiej osoby, ale przede wszystkim siebie.

Ja wiem, że wielu zarzuci mi wiele. I może nie raz usłyszę słowa: "A co ty tam wiesz? Mąż cię nie bije, nie pije...". To fakt. Często się mówi, że po ślubie się zmienił. Na pewno? A może jeszcze przed sakramentalnym "tak" przymknęłam oko, na to, że mnie uderzył, popchnął, podniósł na mnie głos? A ja wytłumaczyłam sobie, że przecież go zdenerwowałam, miał powód, z resztą to był tylko raz, a potem i tak przeprosił i obiecał, że to się już więcej nie powtórzy. Tak? A może na imprezie zauważyłam, że nie stroni od kieliszka i nie zna umiaru, albo codziennie wieczorem popija sobie kilka piw? A ja sobie tłumaczyłam, przecież należy mu się, wraca taki zmęczony z pracy, od jednego, kilku piw się nie uzależni. Czyżby? Kłamstwa, brak zaufania, tajemnice. Egoizm, brak wrażliwości i empatii. I tak dalej i tak dalej. Ale ja tutaj też nie piszę o tym, że nie warto uciec od męża tyrana. Bo warto. Ale to odrębny temat.

Bolączką dzisiejszych czasów jest tempo życia. Nie staramy się poznać naprawdę siebie nawzajem. Często młodzi skupiają się na poznaniu swego ciała, a nie duszy. To nie wróży nic dobrego. Często prawdziwa miłość mylona jest z pożądaniem, fascynacją. Takie związki nie mają szans na przetrwanie.
Problemem jest również brak czasu. Ciągła gonitwa za sukcesami, pasjami, marzeniami. Wieczorem po dniu pełnym wyzwań nie mamy już czasu i sił, by osiąść, porozmawiać, być ze sobą. Marzymy o chwili spokoju, śnie. A bycie razem wymaga przecież dużego wysiłku i zapominaniu o sobie.
I oczywiście ta ucieczka przed problemami. Nie potrafimy o siebie walczyć. Poddajemy się. Wolimy zerwać coś, co bardzo długo budowaliśmy, niż próbować po przestoju budować dalej. Nie mamy na to sił ani chęci. A przecież kochamy się. Czy chociaż dlatego nie warto?

Ja również żyję w małżeństwie. Nie z przymusu, ze świadomego wyboru. Z miłości.
Stając przed Bogiem i ludźmi i wypowiadając słowa przysięgi nie mówiłam ich "na niby". Nie były dla mnie słowami pustymi. Wiedziałam wtedy i wiem teraz, że te słowa zobowiązują. Na całe życie. Do końca. 
I niech nikt nie zarzuca mi: "Bo trafiłaś na tego odpowiedniego, bo ci się poszczęściło". No tak. Ale to wszystko nie przyszło ot tak sobie. Musiałam zawalczyć o tę miłość. Nie było łatwo. Lecz wtedy wiedziałam, że warto i że to jest to, choć wielu w to wątpiło i doradzało mi, bym odpuściła. Dobrze, że nie słuchałam tamtych wielu, ale własnego serca. 

Nie przeczę, jak w każdym małżeństwie są gorsze chwile. To normalne. Przecież jesteśmy tylko ludźmi, z masą słabości. 
Ale wiem też, że te gorsze chwile mijają i  nastają te cudowne.
I dla nich warto żyć. Warto walczyć. Nie poddawać się. Miłość, szczególnie tą małżeńską trzeba codziennie pielęgnować, troszczyć się o nią. Nie można spocząć na lurach i o tym zapominać - wtedy choruje i umiera.
Jeśli nie ze względu na tą przysięgę, to ze względu na drugą osobę.

Niedocenione życie

Ostatnie miesiące obfitowały w różne zawirowania i nieoczekiwane zmiany. Zmiany pozytywne i tak długo wyczekiwane. Gdy patrzę wstecz na wydarzenia, które miały miejsce, do dziś nie mogę uwierzyć, że to wszytko tak się poukładało. Bo przecież ja już nie wierzyłam,że gdzieś tam jest dla mnie miejsce, że to moje życie czymś mnie jeszcze zaskoczy.

Zaczęło się od telefonu. Jest szansa na fajna pracę, w moim zawodzie. Totalne zaskoczenie. Ktoś zauważy moje CV? Niemożliwe. I choć pracę miałam w Fundacji, to wiedząc tylko, że bez przyszłości i do pewnego momentu, odważyłam się zaryzykować, złożyć wypowiedzenie... ,wskoczyć w nieznane i znów zacząć od początku.
Dziś wiem, że było warto. Dobrze mi tam, gdzie Bóg mnie posłał. Wstając rano, pomimo zmęczenia nie mogę się nacieszyć, że każde wstawanie ma sens i prowadzi do celu. Doceniam to, co mam.

A zewsząd słyszę ciągłe narzekania. 
Nudzi mnie ta praca, nie mam perspektyw na rozwój, za mało zarabiam, nie ma podwyżki, nie dostanę "trzynastki"... 
Uszy mnie bolą od takich słów. Bo jak ktoś zaraz po szkole lub studiach dostał pracę "od tak po prostu" lub po znajomości i ma ją przez 10, 20 lat.. to nie wie i nie doświadczył, co to znaczy jej nie mieć, co to znaczy ją nagle stracić i być kilka lat na bezrobociu, co to znaczy chodzić z rozmowy na rozmowę kwalifikacją i z każdą odmową czuć się coraz podlej i podlej, a z każdym kolejnym miesiącem bezowocnych poszukiwań nie mieć sił wstawać rano z łóżka i nie móc znieść spotkań z ludźmi, którzy pracują i na co dzień o tej pracy rozmawiają...

Dlaczego tak mało z nas cieszy się, z tego co ma? 
Tak mało zarabiam... Ok, tylko pomyśl, że inni nawet tych 1000 zł nie dostają. Nie mają za co zapłacić mieszkania, uregulować podstawowych opłat, kupić leków, dzieciom butów na zimę...
Nudzi mnie ta praca... To ją zmień, jeśli masz taką szansę, albo pomyśl, jak byś się czuł, tej pracy nie mając...

Narzekamy na pracę, narzekamy na męża, dzieci...
Bo praca nie taka, jak byśmy chcieli, bo mąż nie taki, jak myślałyśmy, bo dzieci takie a takie...
Lubimy narzekać, bo chyba nam wtedy lepiej. Albo robimy wyścigi - kto ma gorzej.

A może powinniśmy zmienić zasady gry?
Doceniać, czym nas obdarowano.
Pomyśl. 
Jesteś zdrowy. Masz zdrowe widzące oczy - otwórz naprawdę oczy i zachwyć się otaczającym Cię światem. Masz zdrowe uszy, słyszysz - wsłuchaj się w dźwięki natury, głosy ludzi... Masz sprawne ręce - zrób z nich pożytek,przytul kogoś lub naprawdę zakosztuj czym jest zmysł dotyku. Masz sprawne nogi - wykorzystaj to. Odwiedź samotnego człowieka, który nie może chodzić lub poprzez taniec doceń to, że możesz się tak sprawnie poruszać...
Masz pracę. Jakąkolwiek. Nieważne jaką. Ważne, że rano masz po co wstać i masz gdzie iść. Jesteś potrzebny, doceniony. Spotykasz się z ludźmi. To nie takie oczywiste, jak by się mogło wydawać.
Masz rodzinę. Dzięki niej czujesz się spełniony, kochany. Masz oparcie, nawet wtedy, gdy przez Twoje życie przechodzi gwałtowna burza.

Czy to tak mało? Chyba nie. To proszę nie narzekaj.
Tak mało w nas pokory! I wdzięczności.
Bo to, co wydaje Ci się takie oczywiste, wcale takie nie jest...
A to życie, którego tak nie doceniasz w każdym momencie, może pęknąć jak bańka mydlana...

Utracona beztroska

Patrzę na zdjęcie obok... i marzę o tym, by moje oczy mogły cieszyć się takim pięknym widokiem, moje zmęczone ciało, by mogło zakosztować wypoczynku, a wyczerpany umysł mógł powrócić do równowagi...

Niestety taki PRAWDZIWY wypoczynek od kilku lat nie jest mi dany. Zawsze jest COŚ, co nie pozwala gdzieś wyjechać, zostawić za sobą pracę, dom, problemy, troski... Nie jest mi dany taki wyjazd, który byłby swoistym RESETEM.

Tak sobie myślę, że wżyciu niejednego człowieka pojawia się właśnie taki moment, kiedy o wypoczynku może tylko pomarzyć.  Cóż, takie uroki życia. Chyba tego prawdziwego dorosłego, które nacechowane jest niejednym obowiązkiem i odpowiedzialnością nie tylko za siebie.

Beztroskie lata odbijają się echem w mojej głowie. Wystarczyła spontaniczna decyzja i już za chwilę spakowana biegłam przed siebie, czy to w pobliskie góry czy w daleką podróż. Wystarczył weekend na beztroskim szaleństwie, a człowiek nabierał sił, dystansował się do wszystkiego, radość i spokój na nowo gościła w sercu.

Teraz to już nie takie proste. By gdzieś "wypaść" trzeba sporo wcześniejszego planowania, organizacji, nie ma miejsca na spontaniczność i stwierdzenie "jakoś to będzie". Wybór wyprawy czy to miejsca tez nie może być przypadkowy.
Z resztą jest nawet taki czas, że człowiek nie ma ani sił, ani możliwości, by cokolwiek zapalność, a co dopiero zrealizować.
A utęsknione weekendy też nie przynoszą odpoczynku i relaksu dla skołatanych nerwów.

Nie narzekam :) Tylko czasami tęsknię za beztroskim odpoczynkiem i swoistym poczuciem wolności :)
Mija urlop, który nacechowany był solidnym budowaniem nowej rzeczywistości.
Ta nowa rzeczywistość powolutku się normalizuje, a ja ją powolutku ogarniam.

Wypoczynek czy praca? Coś za coś. By móc cieszyć się teraźniejszością trzeba było kilka lat nieprzerwanej pracy, zmęczenia. A by móc ogarnąć tą rzeczywistość potrzeba dalszej pracy bez solidnego odpoczynku.
Czy warto? Myślę, ze tak.

Bo najważniejsze to po kilku latach znaleźć swoje miejsce na ziemi i tam budować swoje życie.
A na wypoczynek przyjdzie kiedyś czas :)

Dziecko nauczycielem życia

Bardzo lubię czerwiec. Między innymi za szczególne dni, jakie nam przynosi. 1 czerwiec -  duże święto małych istot. Dzień Dziecka.

Jeszcze całkiem niedawno (!) sama z niecierpliwością oczekiwałam, kiedy on nadejdzie. Nie liczyłam na prezenty, bardziej na sam fakt istnienia tego dnia... W tym dniu czułam się kimś ważnym, ważnym, bo mówiono o nas, zwracano na nas uwagę. Była w tym jakaś magia... Sama nie mogę wyrazić jaka...

Dziś ten dzień ma dla mnie zupełnie inne znaczenie. Nie jest być może jakimś "wyjątkowym dniem", bo uważam, że dzień dziecka jest i powinien być codziennie, ale gdy zewsząd mówi się o dzieciach, ja zmęczona tulę w ramionach mojego synka, patrzę na jego pogrążoną w spokojnym śnie twarzyczkę i popadam w zamyślenie...

Widzę doskonałą istotę. Piękne oczka, mały zadarty nosek, piękne skrojone delikatne usta, pulchne rączki, drobne stópki... Wszystko w idealnych proporcjach, nie naznaczone upływającym czasem. Samo patrzenie na śpiące dziecko napawna ogromnym spokojem i radością. Radością z jego istnienia. Taki mały cud!

Codzienność choć trudna i wymagająca przynosi wiele ukojenia dla skołatanych nerwów i dodaje nowych sił do dalszej wytężonej pracy. Wystarczy chwila spędzona z dzieckiem. Wystarczy popatrzeć na jego zabawę, fascynację wszystkim, co je otacza.
Ja tak patrzę i podziwiam. Podziwiam i uczę się wielu rzeczy na nowo.

Wczesny ranek. Ja zmęczona snem, obok spokojnie leżący mały brzdąc, roześmiany, małymi rączkami badający moją twarz. I ten słodki dziecięcy uśmiech. O źle przespanej nocy już nie pamiętam. Senność mija jak ręką odjął, zarażam się uśmiechem i z nim rozpoczynam nowy dzień.

Tulasek i buziak na pożegnanie. Balsam dla mojej duszy. I wiem, że pokonam wszelkie trudności w pracy, godziny tam spędzone przeminą błyskawicznie. Zmęczona wracam do domu, troski tłuczą się po głowie... To wszytko mija, jak przekraczam próg domu. W moja stronę biegnie roześmiany synek i wola "mama". Wszystko co było w pracy odchodzi w zapomnienie, teraz jest tylko tu i teraz. Nauczyłam się, by nie przejmować się drobnymi problemami, porażkami, nieudanymi poczynaniami. To i tak nieistotne. Praca? Sukces? Owszem ważne, ale mało. Najważniejsza jest rodzina. To tutaj w domu, przy dziecku wiem kim jestem, jaką wartość posiadam, nikt nie ocenia mnie w perspektywie tego, co zrobiłam, co osiągnęłam, a czego nie...

Późny wieczór. Ja padnięta marzę o ciszy i chwili dla siebie. W ręce trzymam książkę, a na kolana wdrapuje się synek. Wtula się w moją pierś, uspokaja i po pewnym czasie zasypia. Uwielbiam ten słodki ciężar i ten wieczorny rytuał. 
Przyznam szczerze, że chciałabym zatrzymać ten biegnący czas. By te chwile nigdy się nie skończyły a synek nigdy nie dorósł... ;)

Mój synek uczy mnie codziennie tego, że warto walczyć o swoje marzenia i że nie wolno się nigdy poddawać. Zupełnie tak jak on, kiedy próbuje zbudować wysoką wieżę czy też wdrapać się na krzesło...
Uczy mnie zachwytu nad zwykłymi sprawami, jak klaskanie w dłonie, podskakiwanie do wesołej muzyki, czy zrywanie kwiatów. 

Przede wszystkim uczy cierpliwości i pokory.
A to tylko nieliczny repertuar umiejętności, które nabyłam lub w sobie pogłębiłam :)

Jestem przekonana, że każdy następny dzień z jego śmiechem i płaczem w tle nauczy mnie o wiele więcej niż zdołam ogarnąć... 
Wiem też, że przede mną wiele wytężonej pracy i wysiłu w wychowanie dobrego i szczęśliwego człowieka.
I wiem, że żadne podręczniki i warsztaty typu "Jak wychować szczęśliwe dziecko" itp., nie nauczą mnie tego, jak ukształtować człowieka, który z ufnością i miłością do ludzi pójdzie w świat, bo są tylko suchą teorią, która w zderzeniu z rzeczywistością okazuje się totalnym fiaskiem...

Wychowanie to tajemniczy i żmudny proces. Nie da się go opisać i zamknąć w 200 stronicowej książce bądź też w kulku godzinnych warsztatach...

Czy  to wszytko ogarnę? Dam radę? Nie wiem. Mam nadzieję, że tak :) Jednego jestem pewna, że odkąd jestem mamą to stać mnie na rzeczy niemożliwe :) 

Dziecko to wielki dar. Jego śmiech jest ukojeniem dla uszu i radością dla serca.
Oby każdy dzień, nie tylko ten czerwcowy Dzień Dziecka był wyjątkowym dniem dla wszystkich dzieci. I dla nas dorosłych też :)

Zabawa :)

Wolna chwila. Dużo energii. Więc tutaj jestem :) Z przerażeniem stwierdziłam, że od ostatniego posta minął ponad miesiąc... a w kwietniu też się nie napracowałam, bo napisałam tylko jeden post...
Cóż, chyba dopadł mnie blogowy kryzys, który co jakiś czas dręczy piszących ;)

Muszę przyznać, że trudno mi się "rozkręcić", cierpię na brak "twórczej weny", dlatego też dziś "odpracuję" tylko pewną zabawę, do której zachęciła mnie binola :)
Binolu, dziękuję za dobre słowa i zachętę :) Jako, że jestem miłośniczką książek zabawa przypadła mi do gustu :)


 Zagrajmy w 55

I. 10 książek, które bardzo mi się podobały:

1. "Powrót do Missing" - Abraham Vergesse
2. "Łabędź i złodzieje" - Elizabeth Kostova
3. "Malowany welon" - William Somerset
4. "Zacny uczeń" T.1 i T.2 - Iris Murdoch
5. "Gdybym ci kiedyś powiedziała" - Judy Budnitz
6. "Dom orchidei" - Lucinda Riley
7. "Córka opiekuna wspomnień" - Kim Edwards
8. "Alibi na szczęście", "Krok do szczęścia" - Anna Ficner - Ogonowska
9. "Biała wilczyca", "Wszystkie marzenia świata" - Theresa Ravey
10. "Cień wiatru", "Gra anioła", "Więzień nieba" - Carlos Ruiz Zafón

II. 9 książek, które mniej mi się podobały:

1. "Co się przydarzyło tej małej dziewczynce?" - Asa Lantz
2. "Nagi sad" - Wiesław Myśliwski
3. "Oszukać  przeznaczenie" - Joshilyn Jackson
4. "Zielone drzwi" - Katarzyna Grochola
5. "Ósma ofiara" - Andreas Franz
6. "Przyjaciel doskonały" - Martin Suter
7. Mały przyjaciel" - Donna Tartt
8. "Przerwana lekcja muzyki" - Susanna Kaysen
9. "Zakochany duch" - Jonathan Carroll

III. 8 blogów, które najchętniej czytam:

1. http://bialedrobiazgi.blogspot.com - za pięknie kreowany świat i piękny styl pisania.
2. http://domowewypieki.blogspot.com - tam znajduję oryginalne i proste przepisy na pyszności.
3. http://kawacappuccino.blogspot.com - za świetnie pisane recenzje książek i zachętę do czytania kolejnych....
4. http://mysli-nieoswojone.blogspot.com - za podobne spojrzenie na wiele spraw i ciekawy styl pisania.
5. http://podwojnezycielusterek.blogspot.com - za piękną poezję i niespotykana wrażliwość.
6. http://stellagonet.blogspot.com - za poczucie humoru i ciekawe podejście do macierzyństwa.

IV. 7 książek, które chcę przeczytać:

1. "Smak szczęścia" - Santa Montefiore
2. "Odzyskane dzieci" - Keith Schafferius, Grantlee Kieza
3. "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" - Steig Larsson
4. "Kasika Mowka" - Katarzyna T. Nowak
5. "Gorzka czekolada" - Lesley Lokko
6. "Zapach drzewa sandałowego" - Laila El Omari
7."Rose Madder" - Stephen King

V. 6 powodów, by sięgnąć po książkę:

1. Nie będziesz miał problemów z ortografią ;)

2. Dopada cię nuda i rozleniwienie
3. Nie wiesz, jak zagospodarować czas
4. Przed tobą dłuuuuga podróż
5. Chcesz oderwać się od szarej codzienności
6. Chcesz na sędziwe lata mieć sprawny umysł ;)

VI. 5 powodóe, by nie sięgnąć  po książkę:

1. Nie wciąga cię, po przeczytaniu kilku pierwszych zdań
2. Dana tematyka cie nie interesuje
3. Jesteś tak padnięty, że oczy same ci się zamykają
4. Jest cudna pogoda, że lepiej ten czas spędzić aktywnie na świeżym powietrzu
5. Nie masz możliwości zaparzyć sobie pysznej kawy... ;)

VII. 4 miejsca, w których najlepiej się czyta:

1. Zacisze własnego domu, fotel, kominek,kocyk i kawa...
2. Ogród, park, leżaczek, kocyk, a nad nami baldachim z drzew,w zasięgu ręki pyszne owoce...
3.Taras, balkon, wygodne krzesło, kawa, nadciągająca burza...
4. Pociąg, długa podróż i oczywiście miejsce siedzące przy oknie...

VIII. 3 autorów, na których nowe książki czeka się zawsze za długo:

1. Mons Kallentoft
2. Nicholas Evans
3. Maxime Chattam

IX. 2 dobre ekranizacje:

1. "Malowany welon" reż. John Curran
2. "Zielona mila" - reż. Frank Darabont

X. 1 autor niesłusznie zapomniany:

1.Nikt nie przychodzi mi do głowy.. Wychodzi na to, że po prostu niesłusznie zapomniałam o tym autorze :):):)

Dziś na tyle. Myślę, że ta zabawa jest dobrym początkiem, by tutaj powrócić :)
Zachęcam wszystkich odwiedzających mój blog do podjęcia wyzwania :)

Muzyczne wspomnienia...

Patrzę w kalendarz, a tu już kwiecień. Zerkając za okno i przemierzając drogę w zaspach śniegu, aż trudno uwierzyć, że mamy wiosnę. Gdzieś się chyba zagubiła i nie chce do nas zawitać. No cóż, może nie można jej winić, bo kuzynka zima chce nadrobić swoje pogodowe zaległości, a ona nie chce wchodzić jej w paradę :)

Święta Wielkiej Nocy również za nami. Mnie przebiegły w pięknej atmosferze i wyciszeniu. Dzięki pomocy znalazłam więcej czasu na taką osobistą refleksję i chwile samotności. Ciemna noc, cichy owiany półmrokiem kościół, śpiew... takie chwile pomagają się zatracić i jednocześnie powrócić do równowagi, nie tylko duchowej. A chóralny śpiew? Zniewala. To znaczy zniewala mnie, innych nie znających tematu może irytować i śmieszyć.

Jako dawna chórzystka nie mogłam się nasłuchać. Powróciły wspomnienia, kiedy to samemu stało się i śpiewało na 4 głosy. Taka forma śpiewu ma specyficzny wydźwięk i potrafi w tajemniczy i zaskakujący sposób trafiać do odbiorcy. Mnie zawsze z przejęcia drży "coś" ukrytego gdzieś w sercu. Zawsze ogarnia wzruszenie. Nigdy nie mam dosyć takiej muzyki... ;)

Teraz jestem już na innym etapie i jak na razie, to zaśpiewuję się w dziecięcych piosenkach. One również mają specyficzny klimat. Taki radosny, bezpretensjonalny.

Muzyka, śpiew dodają życiu barw i energii. Człowiek staje się radośniejszy dzięki obcowaniu z tą formą sztuki
Tęsknię za tamtym życiem ze śpiewem w tle...  Może kiedyś do niego powrócę?

Bo jak rzekł Coroner:
"Można odejść od swoich bliskich, zaakceptować koniec istnienia, można pożegnać się z życiem, ale najciężej jest pożegnać się z muzyką".

Mądra pomoc

Ostatnie tygodnie biegną bardzo szybko i naznaczone są wytężoną pracą. Zmęczenie daje o sobie znać wieczorami, a poranek nie przynosi odpoczynku. Ale to nie istotne, ważne, że to wszystko, co związane z pracą przynosi radość nie tylko mnie, ale przede wszystkim osobom czekającym na pomoc.

Całkiem niedawno nasza Fundacja organizowała  Wielkanocną Zbiórkę Żywności. Z resztą akcja znana  i przeprowadzana jest na terenie całej Polski. Akcja wymagała ogromu przygotowań, zaangażowania... i sił. Niemałe dla mnie wyzwanie.
Było momentami ciężko, ale to mało istotne i nie o tym chcę pisać :)

Patrząc z pewnej perspektywy na to wszystko, myślę, że taka akcja i taka forma pomocy najbiedniejszym jest naprawdę godna uwagi. Kupując konkretny produkt, wiem, że ta rzecz trafi do osoby, której nie stać na zakup czegokolwiek... Wiem, że ta konkretna rzecz być może zaspokoi głód, bądź sprawi, że zbliżające się Święta będą nieco radośniejsze... Jestem pod wrażeniem hojności ludzi, szczególnie tych, co sami niewiele mają...

Kiedyś przed sklepem podszedł do mnie młody chłopak. Cygan. Poprosił mnie o pieniądze na coś do jedzenia. Mówił, że jest głodny. Nie chciałam dawać mu pieniędzy, zaproponowałam, że mu coś kupię. Zgodził się i wszedł ze mną do środka. Powiedziałam, że kupię mu kilka drożdżówek, bo uznałam, że to taka bardziej konkretna rzecz do jedzenia. W tym momencie chłopak się nieco zdenerwował i zaczął wskazywać na ciastka, wręcz się ich domagał Nie zgadzałam się, powiedziałam, że albo drożdżówki, albo nic. Uciekł wkurzony, sypiąc przekleństwami pod moim adresem.... Chyba nie był głodny...

Od tamtego zdarzenia nie daję nikomu, kto mnie prosi na ulicy o jakiś grosze na jedzenie. Nie wierzę. Nie ufam. Mogę tylko zaproponować, że kupić coś do jedzenia lub powiedzieć, gdzie można iść prosić o pomoc. Nie spotykam się, by taki gest był pożądany i mile widziany. Mam wrażenie, że ci wszyscy żebrzący na ulicach to zwykli naciągacze. Wcale nie są głodni, biedni... Może się mylę. Nie wiem.

Wiem na pewno, że warto wesprzeć akcję, która niesie wymierną i widzialną pomoc. Że warto kupić konkretną rzecz, niż dawać pieniądze, bo potem nie wiadomo, co tak naprawdę się z nimi dzieje, czy trafiają do ludzi, którzy pomocy potrzebują, czy znikają w niepowołanych rękach...

Paczki z tej zbiórki trafiły do najbiedniejszych, samotnych i schorowanych. Dostarczając im do ręki te świąteczne paczki, wiem, że na taką pomoc czekali i że jest im ona potrzebna. Bez dwóch zdań. 
Cieszę się, że mogłam w tym dziele uczestniczyć, a najpiękniejszym momentem był uśmiech, niekiedy łzy w oczach i słowa wdzięczności za okazane serce.

"Po co to wszystko?"


Odsłona 1

Godzina 14. Siedzimy małą gromadą w loży studenckiej kawiarni. Otacza nas przyjemny aromat palonej kawy. Półmrok wnętrza daje wytchnienie zmęczonym od czytania oczom, a leniwa muzyka nastraja jeszcze bardziej pesymistycznie. Jestem zmęczona, moje towarzyszki również. Dlatego w ciszy popijamy stygnącą mocną kawę, dzięki której mamy nadzieję wykrzesać z siebie jeszcze odrobinę energii i rozjaśnić umysł.
Przerwa dobiega końca, zbieramy się niechętnie i popędzani przez tłum studentów podążamy pod wyznaczoną salę. Przed nami n-ty egzamin. Chyba najtrudniejszy. Kolejność ustalona. Czekając na swoją kolej myślę: "Po co to wszystko? Już jestem tym zmęczona, nie mam sił, mam za to dość". 
Już po. Szczęśliwa, kolejny egzamin zaliczony. Ostatni, przede mną tylko obrona. A to przecież tak naprawdę czysta formalność.

Odsłona 2

Piękny lipcowy dzień. Słońce grzeje i nastraja optymistycznie. Mnie dodaje odwagi. Ubrana elegancko z dyplomem w ręku idę śpiesznie na autobus. W odpowiedzi na wczorajszy telefon jestem gotowa na rozmowę, która być może przyniesie mi wymarzoną pracę.
Wczoraj telefon, dziś już rozmowa. Sympatyczna, rzeczowa. Wydaje się, że wszystko zdąża ku dobremu.
Mija kilka dni. Ponownie dzwoni telefon. Odbierając go nie czuję, że przyniesie mi dobre nowiny. Słyszę pierwsze słowa i już wiem, że przegrałam. Ocierając błąkająca się po policzku łzę, patrzę na dyplom i zadaję sobie to pytanie: "Po co to wszystko było?".

Odsłona 3

Późne lato, ale słońce jeszcze mocno grzeje. Cisza wokół mnie nie daje mi wytchnienia, wręcz męczy. Otulona cieniem starej jabłonki leżę na rozgrzanym kocu i bezmyślnie przewracam kartki jakiejś książki. Nawet nie pamiętam jej tytułu, staram się czytać, ale smutne myśli zagłuszają treść. Jeszce miesiąc temu myślałam, że taka istnieje. Ale to był taki życiowy żart. Teraz wiem, że szczęście dotyka tylko nielicznych, chyba trzeba sobie na nie zasłużyć... albo zapracować?
Zmęczona nudą i złymi myślami idę do domu. Na horyzoncie niebo mieni się lekką czerwienią, a na moim horyzoncie życia ukazały się czarne chmury w postaci nierozwiązanej przeszłości.
Ja nie mogę i nie potrafię jej naprawić. Potrzebny czas i rozwaga pewnych ludzi. A ja znów zadaję sobie to pytanie: "Po co to wszystko mi było?".

Odsłona 4

Gwieździsta noc. Chłód piasku ostudza nasze ciała od upalnego dnia. Przed nami bezkres morza. Szum fal kołysze nas do snu. Mnie się nie chce spać, jeszcze nie teraz. Nie chcę stracić tej chwili.
Dużo musiałam przejść, by dojść do tego miejsca.  Niczego nie żałuję, nawet tych pytań: "Po co to wszystko?".
Siedząc tutaj na cichej plaży i mając o boku kogoś, kogo bardzo się kocha takie pytania są już nie na miejscu. Te wszystkie rozterki i przegrane dni straciły swą ważność.
Zadaje towarzyszowi pytanie: "O czym myślisz?". W odpowiedzi słyszę" "Wiesz o czym". Wiem. I widząc zawadiacki uśmiech uświadamiam sobie, że wszystko od teraz będzie dobrze. A w mojej głowie już nie kołacze się często zadawane pytanie "Po co to wszystko?", tylko odpowiedź: "Właśnie po to...".

Każdy dzień ma przesłanie. Często nie wiemy jakie. Usilnie pytamy: "Po co to wszystko?"
Ja wierzę, że w końcu dostaniemy na nie odpowiedź, a dzięki niej odkryjemy ten ukryty sens każdego dnia. Niekoniecznie dobrego.
I może będziemy musieli poczekać na odpowiedź. Wiem, że warto.

Wyjątkowy Kwiat


Dostałam dziś takiego sms-a:
"Ko­bieta ma ty­le siły, że zadzi­wia mężczyzn. Dźwi­ga ciężary lo­su, roz­wiązu­je prob­le­my, jest pełna miłości, ra­dości i mądrości. Uśmie­cha się gdy chce krzyczeć, śpiewa gdy chce się jej płakać, płacze gdy się cie­szy i śmieje gdy się boi. Jej miłość jest niekon­tro­lowa­na. Je­dyna niesłuszna w niej rzecz to to, że często za­pomi­na ile jest war­ta".

Dostałam go nie od mężczyzny, ale właśnie od Kobiety :)
I tak sobie pomyślałam, że tylko tak naprawdę cenić kobietę potrafi tylko druga kobieta. Ok, przesadziłam, są przecie mężczyźni, dla których ta istota z ich ciała (rzekomo) jest dla nich kimś wyjątkowym, pomimo ogromnych różnic pomiędzy nimi.

Mnie Kobieta kojarzy się z kwiatem. Jest obdarzona pięknem, nie tylko zewnętrznym, ale też wewnętrznym. W niej zapisane są takie cechy jak czułość, delikatność, wrażliwość, troska o innych, opiekuńczość...
Delikatna jak płatki róży usycha, gdy się o nią nie troszczy, zamyka się w sobie, kiedy ktoś ja krzywdzi.
Lecz w jej niepozornej kruchości leżą pokłady ogromnej siły. Nikt, tak jak ona nie potrafi walczyć o drugiego człowieka, o dobro dla niego, o sprawiedliwość, nikt też nie potrafi znieść ogromu bólu, niesprawiedliwości, poniżenia...  Cicha kobieta. Wzór prawdziwego człowieczeństwa.

W naszej kulturze Kobieta powoli zaczyna być bardziej doceniana, szkoda, że w innych nie widzą w niej człowieka. Nie wiedzą, ile tracą. Kobieta, to nie ktoś gorszy, słabszy. Jest po prostu inna, tak różna od mężczyzn i w tym właśnie tkwi jej piękno.

Wiele Kobiet mówi, że tak trudno nią być w dzisiejszych czasach. Fakt. Lecz ja nigdy nie żałowałam tego, kim jestem. Cenię swoją kobiecość i wszystkie przymioty ją charakteryzujące. Czuję się dzięki nim bardzo bogatym człowiekiem. Skomplikowanym? Być może. Ale bez tej zawiłości nie byłoby tak ciekawie ;)

Pozdrawiam wszystkie Kobiety. Jesteście wyjątkowe. Pamiętajcie o tym! :)

Uciekająca młodość

Marzec. W powietrzu czuć nadchodzącą wiosnę. Przyroda i niejeden z nas budzi się do życia. Ja również ostatnio czuję ogromne pokłady energii i pewnej radości. Codzienność mi ją dostarcza :)

Lecz jest coś, co zakłóca ten stan. Nie dotyczy mnie, ale sytuacji, które spotykają mnie w pracy.  I bynajmniej nie o szefa chodzi ;)

Charakter pracy sprawia, że na co dzień potykam się z osobami starszymi. Często są schorowani. Samotni.
I ta samotność jest właśnie ich największą tragedią. 
Pomimo tego, że mają dzieci, oni samotnie walczą z tym, co im los przyniesie. A nie jest tego mało. Brak pieniędzy, nieraz na chleb, bark sił, by sprostać codziennym obowiązkom, choroba obezwładniająca ciało i umysł, bezwzględna cisza, bo nie ma się do kogo odezwać i z kim porozmawiać. Są skazani na pomoc innych, obcych ludzi bądź instytucji do tego powołanych.
Lecz o pomoc nie jest tak łatwo prosić. Wręcz przeciwnie. Przed szukaniem wsparcia wzbrania lęk, wstyd, świadomość "że sobie nie radzę"...

A ja rozmawiając z tymi osobami, zadaję sobie cicho pytanie. Gdzie są bliscy, dzieci? Może wyjechali gdzieś zagranicę, a może mieszkają tuż obok. Właśnie. Są a jakby ich nie było.
Żyją własnym życiem. Nie pamiętają, a raczej nie chcą pamiętać, że ta schorowana osoba, to ich matka, ojciec...
Widzą tylko pomarszczoną twarz, niedołężne ciało; słyszą irytujący głos, poplątaną przez chorobę mowę...
Z takim kimś nie chcą mieć już nic do czynienia. Nieistotne, że ta staruszka, była kiedyś ich jedyną ostoją w życiu, a ten staruszek jedynym autorytetem. To było dawno. Za niepamiętnych czasów.
Kim jest teraz? Zbędnym przedmiotem. Do odstawki. Brutalne słowa? Nie. Po prostu prawdziwe.  

Nie chcę wnikać i poznawać przyczyn, dla których bliscy tak postępują. Nie chcę, bo to nie moja rola. 
Cieszę się, że mogę opiekować się takimi ludźmi, że mogę ich wysłuchać, pomóc w codziennych sprawach. To już nawet nie moja praca a potrzeba serca.
W zamian dostaję od nich o wiele więcej. Coś, czego nie da się za nic w świecie przecenić...

Szkoda, że to nie ci najbliżsi są świadkami tych cudownych przemian. Szkoda, że zapominają, że młodość nie jest wiecznością. Oby się nią nigdy nie rozczarowali.

Wszystkie kolory tęczy...

Wszystko na opak. Nie tak jak byśmy chcieli.
Nie tak miało być. Jest tak, a my chcemy inaczej.
Wszystko dobrze - ale ja czuję, że coś jest nie tak. Coś umyka. Coś wymyka się spod mojej kontroli. Ale co dokładnie? Nie wiem.

Tajemnicą okryte moje życie. Moje istnienie. Tajemnica do przemilczenia. Na zawsze.

Jestem zdrowa - ale czuję się jak powalona ciężką chorobą osoba. Bez przyczyny żadnej.
Jestem młoda ciałem i duchem - lecz czuję się staro. Moje ciało jak staruszki, powolne, zmęczone. Moja dusza obciążona życiem, zmartwieniami, doświadczeniami starej kobiety.
Szczęście gości w moim życiu - lecz go nie dostrzegam i mam wrażenie, że gości ono w życiu kogoś innego.
Przede mną cel - ale ja nie wiem, dokąd on prowadzi. Do rozczarowania?  
Mam przyjaciół - ale tak, jak by ich nie było. Pustka, cisza. Uwikłani w sieć codziennych spraw.
Każdego ranka dostaję w prezencie nowy dzień - lecz nie potrafię wykorzystać go, tak jak powinnam. Tyle nieokreślonych sensem chwil. Tyle przegranych minut. Nieefektywnych godzin.
Noc przede mną - cicha, ciemna i spokojna. Lecz nie przynosząca mi ukojenia i wytchnienia. Płaszcz nocy otula mnie ciężarem swych trosk. Poddaje się. Zasypiam snem niespokojnym i lekkim.

Co mogę zrobić? Kilka kroków do przodu i jeden do tyłu. Nie więcej. Nie warto.
Siłą swego umysłu mogę sprawić, że moje zmęczone ciało znów odzyska energię, że przestanie być ciałem staruszki. To proste. Muszę tylko chcieć. Chcieć poczuć się zdrową, chcieć dostrzegać szczęście, chcieć dążyć do celu.

Niech każdy nowy dzień jest przeżyty, jakby był moim ostatnim. 
Niech każda noc jest moim osobistym ukojeniem.

Nie mogę się poddać. Nie warto. Chcę żyć coraz lepiej, świadomiej. Po swojemu.
Pozwolę sobie na to. Przecież to moje życie. Ja za nie odpowiadam i z niego się rozliczę.

Co z tego, że wszystko jest nie tak.
Jest ciekawie, kolorowo. 
Życie inspiruje mnie do działania. 
To samo życie, które mieni się wszystkimi kolorami tęczy.

Tulasek i "papa" na pożegnanie

Nie lubię ostatnio komputerów i tym podobnie. A to dlaczego? Prawda wyjdzie zapewne kilkanaście linijek niżej... Tymczasem pisząc, że nie lubię ów w/w, sama przed sobą się tłumaczę, dlaczego tak długo tutaj nie zaglądałam i nie dawałam znaku życia ;)

Jak wcześniej wspominałam czekały mnie zmiany. I to niemałe. Jeszcze wtedy tak do końca nie wiedziałam na 100%, czy one na pewno nadejdą, a tu się okazało, że nadeszły i to zdecydowanie za szybko.
Zaskoczył mnie nagły zwrot zdarzeń.

Ale od początku. Po urodzeniu dziecka postanowiłam, że zostanę przy nim rok. Wiem, że była to słuszna decyzja. Widzieć jak synek z bezradnego noworodka, przemienia się w coraz więcej umiejącego niemowlaczka, a potem dziecka, to doświadczenie bezcenne. Te chwile wspólnie spędzone, kiedy rodziła i umacniała się nasza niezwykła więź, to coś pięknego i nie dającego się z niczym porównać, a świadomość tego, że kiedyś mój mały synek już nie będzie taką kochaną "przylepą", była tylko potwierdzeniem tego, że ten pierwszy rok życia dziecka jest takim niezwykłym momentem mojego życia, że nie chcę go "przeoczyć", a tym samym skazywać się na jego brak...

Rok szybo minął, a ja pełna energii mama zapragnęłam czegoś innego. Pewnej odmiany. W mojej głowie coraz częściej pojawiała się myśl o powrocie do pracy. I mając negatywne doświadczenia w tej dziedzinie zaczęłam walczyć o ten trudny powrót na rynek pracy. Nie było łatwo i wiele rozczarowań było moim udziałem.. ale w końcu się udało. Tak oto pracuję sobie od lutego w pewnej Fundacji, praca bardzo mi się podoba, a jej charakter inspiruje do rozwoju i do pracy nad sobą. Minusem, praca także przy komputerze, także po powrocie do domu, mam go serdecznie dość... ;)

Powrót do pracy nie był trudny (w sensie emocjonalnym), ale zostawienie dziecka w rękach opiekunki to już zupełnie inna historia. Może się wydawać, że dla kobiety, która wraca do pacy po urodzeniu dziecka, której nie wystarcza rola matki, żony, ale też pragnie realizować się w życiu zawodowym, zostawienie dziecka nie jest problemem. Ale to mit. Chyba tylko niewiele mam, nastawionych  bardziej na własną karierę jest łatwo taki krok uczynić.
Mnie było bardzo ciężko. Wystarczyła sama myśl, że na te długie godziny zostawiam swoją kruszynkę pod opieką chcąc nie chcąc obcej osoby, wpadałam w ogromny smutek, a oczy ciągle pełne łez. 
Towarzyszyły mi przeróżne emocje. 
Radość, że czeka mnie nowa praca i tym samym nowe wyzwanie.
Smutek i żal, że już nie będę spędzać tyle czasu z moim synkiem.
Lęk przed tym, jak poradzi sobie moje dziecko, czy się przyzwyczai do nowej osoby, czy nie będzie miało do mnie żalu, że je opuszczam na tak długo, czy ta rozłąka nie odbije się na jego zdrowiu i rozwoju emocjonalnym.. itp, itd.
Do powyższych emocji dochodziło poczucie winy, podsycane przez pewne osoby. To po słowach wypowiadanych przez nie, często zadawałam sobie to pytanie, czy dobrze robię? Czy nie jest tak, że myślę tylko o sobie? Zamiast być dalej przy dziecku, wspierać je w rozwoju, ja idę do pracy. Czy jestem dobrą matką? Taki totalny mętlik. Wydawałoby się nie do ogarnięcia...

Zostać z dzieckiem, czy wrócić do pracy? To ogromny dylemat niejednej matki. Bardzo trudny wybór. Chyba nie ma idealnego rozwiązania i jednej słusznej recepty. Ja wiem, że postąpiłam słusznie. Dobrze dla mnie samej i dla dziecka. Chcę rozwijać się zawodowo i wiem, że gdybym nie miała takiej możliwości, nie czułabym się spełniona i szczęśliwa. A dziecko przecież potrzebuje szczęśliwej matki :)

Teraz po paru tygodniach utwierdzam się w mojej decyzji. Widzę, że synek jest radosny jak dawniej i wiem, że ten mój powrót do życia zawodowego i jemu służy. Cudowna opiekunka poświęca mu każdą chwilę, doświadcza różnorodności innych ludzi, uczy się samodzielności i zaradności. Jest spokojny i ma poczucie bezpieczeństwa, bo wie, że wrócę. A jak wrócę, to będę tylko jego. To, że rodzic pracuje nie znaczy, że zaniedbuje dziecko!

A jak wyglądał pierwszy dzień mojej nieobecności i rozłąka? Do dziś nie mogę wyjść z podziwu, jakim mądrym dzieckiem może być 14-miesięczny człowieczek. Na pożegnanie przytulił się do mnie mocno, pomachał mi raczką i powiedział słodko "papa"... Potem cały dzień brykał, śmiał się, cudnie bawił... i tak jest do dziś :) Na co były te moje obawy i lęki? Nie wiem :) Gdzieś czytałam, że tak naprawdę to mamy gorzej znoszą rozłąkę i bardziej się tym wszystkim przejmują niż ich dzieci. I coś w tym jest.

Czy w całej tej sytuacji coś straciłam? Chyba nie. 
Zyskałam coś jeszcze. Chwila, gdy wracam do domu, a moje dziecko biegnie do mnie z wielką radością, by mnie powitać i rzucić mi się w ramiona... Bezcenne... ;)

Rodzina i nasze korzenie

Od dawien dawna jestem miłośniczką dobrej książki. Codziennie wieczorem, gdy zmęczenie nie daje za bardzo o sobie znać i wszystkie sprawy dnia już za mną, przygotowana do pokrzepiającego snu - nie mogę sobie odmówić tej przyjemności wzięcia do rąk pachnącej drukiem powieści.. i zaczytania się. Choćby na parę chwil.

W przerwach pomiędzy jedną pozycją a drugą sięgam po czasopisma. Tam zazwyczaj zaczytuję się w historiach innych ludzi. Często są to historie smutne, pełne bólu.. ale też łez szczęścia.

Ostatnio właśnie przeczytałam pewną historię starszej kobiety. Na stronach znanego pisadła wspomina i opowiada swoje życie. Trudne. Dzieciństwo spędzone w biedzie, ale z poczuciem bezpieczeństwa i miłości. Spokojne do czasów wojny, gdy jako nastolatka zostaje zmuszona do ciężkiej pracy w lagrach okupowanego kraju z dala od rodziny. Praca ciężka od świtu do nocy. Warunki nieludzkie, brak jedzenia, ciągły głód i zimno. Towarzyszący codziennie lęk o swoje zdrowie, życie. Trzy razy cudem unika śmierci. Po kilku latach w czasie wędrówki na śmierć, wykorzystując zamieszanie, ucieka. Dzięki determinacji i niemałemu sprytowi wraca do rodzinnej wsi. Nie wie, że te ziemie nie należą już do Polski.
Na miejscu zastaje pusty dom. Rodzina zniknęła, a ona nie wie co się z nimi stało i gdzie przebywają, czy jeszcze żyją. W jej sercu gości ogromna pustka. Smutek, żal i ogromna tęsknota za matką, ojcem i siostrą.
Po kolejnych latach życie zmienia się na lepsze. Poznaje swoją miłość życia, wychodzi za mąż, rodzi i wychowuje czwórkę dzieci. Żyje szczęśliwie.
Jednak ona nie zapomina o przeszłości. O swoich korzeniach. Cały czas nosi w swoim sercu tęsknotę za najbliższymi. Swój smutek ukrywa przed dziećmi, tylko mąż wie, jak bardzo cierpi.
Majowy poranek przynosi nadzieję. Mąż przeglądając pewien tygodnik natrafia na anons. Notatka napisana zwięźle, to prośba pewnej kobiety o pomoc w odnalezieniu córki wywiezionej do lagrów. To matka bohaterki. Potem historia toczy się szybko. Kontakt z redakcją pozwala na spotkanie po latach. Latach rozłąki i bólu.

Przyznaję, że czytając tą historię ryczałam jak bóbr ;) Chyba nie dla mnie takie zwierzenia. Mam wrażenie, że im jestem coraz starsza, tym bardziej doceniam fakt posiadania rodziny. Przez duże R.
Czasem jak czytam takie historie życiem pisane, to mam wrażenie, że to się nie mogło stać. A jednak.
Żyjemy w czasach pokoju i dobrobytu. Tak naprawdę nigdy nie zrozumiemy, co znaczy żyć w czasach wojny i okupacji. Co znaczy codziennie budzić się z przeogromnym lękiem. Kładąc się spać nie zastanawiać się nad tym, czy dożyjemy jutra.

Ale w tej historii tym, co mnie najbardziej dotknęło to więź rodzinna. To ogromne poczucie przynależności do danej grupy. To ogromna potrzeba posiadania własnych korzeni. Ogromna determinacja w poszukiwaniu utraconej rodziny. Bohaterka mając już własną rodzinę czuła się ogromnie samotna i opuszczona. Czuła się, jak drzewo wyrwane w raz z korzeniami. Bez przeszłości.

A mnie nachodzą refleksje. Mam niestety świadomość tego, że w dzisiejszych czasach jakoś tak zacierają się granice naszej przynależności do rodziny. Nie doceniamy czym jest rodzina. Nie doceniamy tego, że mamy korzenie i znamy przeszłość swoją i swoich przodków. Wiemy, jak kształtowała się historia naszej rodziny i wiemy, jaką rolę my w niej pełnimy. Tak do końca nie zdajemy sobie sprawy z tego, że to ogromne szczęście żyć na co dzień w rodzinie, nie lękać się o to, że zostaniemy siłą rozdzieleni, wyrwani z niej w raz z korzeniami. 
Ja sobie tego nie wyobrażam!

Rodzina to fundament mojego i Twojego życia. Codziennie staram się pielęgnować jej historię. Walczę z burzami, które nad nią niejednokrotnie się kotłują. Złoszczę się na nią, mam jej dość, ale pomimo to zawsze do niej wracam. To jakaś nieopisana i tajemna siła. Nie mogę ot tak po prostu z nią walczyć i tym samym z rodziny zrezygnować i się jej wyrzec. 
Mam świadomość tego, że nawet gdybym to zrobiła, to o moich korzeniach będą pamiętać geny, które w sobie noszę. Tak naprawdę tej więzi krwi nie da się pokonać. Ona będzie w nas zawsze. Codzienność, nasze zachowania i wybory będą nam o tym przypominać.  Ale to chyba dobrze?!

Fotoreportaż życia

Wolna chwila. Otwieram komputer w poszukiwaniu pewnych informacji. Są, znalazłam, teraz to takie łatwe. 
Na koniec zaglądam na popularny portal społecznościowy.
Strona powoli się ładuje, wczytują się zdjęcia, ostatnie aktywności znajomych... Co widzę? Nagiego niemowlaka, pluskającego się w wanience.W rączce nieporadnie trzyma szczoteczkę do zębów.. i "próbuje myć"  swoje pierwsze ząbki... Oczywiście pod zdjęciem mnóstwo "lajków" i setki przesłodzonych komentarzy w stylu 'ach, och...'

Rozkoszne? Piękne? Zachwycające? Cóż... Szczerze przyznaję, że dla mnie takie zdjęcia są po prostu żenujące. I jakoś nie mam w zwyczaju się nimi zachwycać, tym bardziej je komentować.
To nie tak, że nie wzruszam się widząc małe dzieciątko, czy piękną parę ślubującą sobie miłość na zawsze. To nie o to chodzi. Raczej o fakt "sprzedawania" niejako swojego życia całemu światu.

Niestety mam wrażenie, i ono coraz bardziej się pogłębia, że te nasze portale dla większości osób nie służą bynajmniej do utrzymywania wirtualnego kontaktu między sobą, ale przede wszystkim są źródłem, gdzie mogą pochwalić się wszystkim, w co ich życie obfituje. Oczywiście w samo dobro.

Fotoreportaż z życia często rozpoczyna się od ślubu. Czasem wcześniej, od zaręczyn. Obok zdjęć, możemy przecież umieścić odpowiedni komentarz odnośnie swego aktualnego stanu, cywilnego oczywiście ;)
A wiec tak.

Status: zaręczona, zaręczony. Wtedy, a wtedy. Obok widnieją zdjęcia cudownego pierścionka z wielkim brylantem! Wow! Wiadomość oczywiście idzie w wirtualny świat. A zdjęcia już po paru minutach zostają komentowane wielkimi słowami "Gratuluję!", "Kiedy ślub?" itp.
Jeżeli historia życia toczy się pomyślnie już niedługo na stronie danej osoby widzimy zmianę statusu i kolejne zdjęcia. Oczywiście nie muszę dodawać jakie. Oczywiste, ze ślubu. Pod nimi komentarze. 
Historia się powtarza, ale to nie konie przecie. Życie poza wirtualnym światem toczy się dalej.
Kolejne wpis. Podróż poślubna. Cudnie było, prawda? Trzeba to pokazać! 
Potem dłuższa cisza. A potem? Co widzimy? Zdjęcie z wielkim brzuszkiem. Ale to za mało. Lepiej wrzucic fotki zdjęc usg nienarodzonego dzieciątka. I tak miesiąc po miesiącu... aż do rozwiązania.
Kolejny wpis. Wtedy a wtedy, o tej godzinie, mierzący tyle a tyle, ważący tyle, a tyle...  I zdjęcia. A pod nimi oczywiście setki "szczerych" komentarzy i gratulacji.
Potem kilka dni ciszy, bo w rzeczywistym życiu tak różowo nie jest jak na zdjęciach w wirtualnym i trzeba dojśc do siebie i do sił. Ale cisza nie trwa znyt długo, bo oto.
Kolejny wpis. Pan X skończył właśnie n-ty dzień.. i się uśmiechnął. Wow! Niesamowite, trzeba się pochwalić. I zdjęcia. I komentarze w stylu 'ach, och..."
A potem to już z górki idzie. I co jakiś czas widzimy zdjęcia w stylu: mój pierwszy ząbek, moja pierwsza kąpiel, kupka, usiadłem, wstałem, zrobiłem pierwszy krok, pokazałem język, jestem na spacerku, na hustawce, na karuzeli, piję z butelki, jem chrupka, moje pierwsze urodziny.. i ble, ble, ble, ble...
Potem: pierwszy dzień w żłobku, w przedszkolu, w szkole, na studiach... ;)

No tak. To tylko pierwsze dziecko. W międzyczasie przychodzi kolej na drugie. Więc fotoreportaż zatacza koło. W międzyczasie zawsze są jakieś wakacje (najlepiej tam, gdzie inni jeszcze nie dotarli), romantycznie przeżyte walentynki, święta, sylwester, urodziny, imieniny, rocznice ślubu, poznania się, pierwszego pocałunku.. i co tam sobie wymyślimy... ;)

Często patrząc na te zdjęcia i te wszystkie ukazanie prawdy o życiu osobistym moich znajomych, zastanawiam się, w jakim celu wielu ludzi to wszystko tak publikuje. Po co?
Czy ważne jest aż tak, by pokazać wszystkim wokoło, jaka to ja jestem szczęśliwa. Co posiadam?
Czy nie lepiej to swoje szczęście, życie osobiste i rodzinne ukryć gdzieś przed światem i w ciszy domowego ogniska to szczęście pielęgnować i nim się radować? Ileż wtedy ono warte będzie!

Całe życie odnajdziemy w internecie, a  w realu nie ma będzie już miejsca na zaskoczenie, dobrą nowinę, zachwyt, niespodziankę...
Nie ma sekretów, tajemnic, tylko dla nas. Wszystko  uzewnętrznione, taki społeczny ekshibicjonizm. Szkoda.

Łatwo jest ukazywać to, co piękne, udane, ale co zrobimy, jak to szczęście pryśnie nam, jak bańka mydlana? Czy tak łatwo przyjdzie nam podzielić się tym smutkiem z całym światem?
Ciekawe kto odważy się wrzucić na portal foty z rozstania, rozwodu, choroby, śmierci... itp. Jak małżeństwo się rozpadnie, to czy będę mieć odwagę zmienić status z żonaty, zamężna na rozwiedziona/y? Chyba nie.
Wiec po co ta cała szopka? Mnóstwo zdjęć wrzuconych bezmyślnie na strony. Mnóstwo informacji sprzedanych całej rzeszy znajomych i nieznajomych.

Nie umiem sobie odpowiedzieć na to pytanie. Chyba dlatego, że w swoim życiu kieruję się zupełnie innymi zasadami i wartościami. Nie kreci mnie dokumentowanie całego mojego życia na łamach internetu.
Nie potrzebuję słów zachwytu, gratulacji, bo często mam wrażenie, że i tak są one wynikiem "owczego pędu", jak inni, to ja też, nieważne, że mam inne zdanie...

Czym dziś, w dobie internetu jest prywatność? Pustym słowem? Często niestety tak.
Ja prywatność i życie rodzinne bardzo sobie cenię. Nie chcę go sprzedawać w odcinkach, jak telenowelę całej rzeszy ludzi. Szczęście bywa ulotne, nie warto nim "szastać na prawo i lewo". Lepiej skupić się na jego pielęgnowaniu, a przede wszystkim na tym, by chronić go przed znieważaniem i zniszczeniem.

Szminka Babci, serial Dziadka

Zima zawitała do nas na dobre. Za oknami biało, drzewa uginają  się pod ciężarem marznącego śniegu. Na drogach panuje paraliż komunikacyjny, a na chodnikach bezpieczniej się ślizgać ;)
Na dworze zimno i nieprzyjemnie, ale w sercu panuje ciepło. Ponury styczeń ma dla nas szczególne dni, jakimi są Dzień Babci i Dzień Dziadka. Stop - dni zwyczajne, tylko osoby obchodzące to małe święto szczególne i nadzwyczajne. 

Moi dziadkowie są obecni już tylko w moim sercu i pamięci. Chwila, jaką mogę im poświecić, to obecność w miejscu ciszy i wypowiadana cicha modlitwa. W głowie pojawiają się obrazy wspomnień. Dobrze pamiętam moją Babcię Kasię i dziadka Kazka. Niestety pozostałych dziadków nie pamiętam, gdyż odeszli jak byłam małym dzieckiem.

Babcia Kasia - drobna kobieta o dobrym sercu i ciepłych dłoniach. Troszcząca się o swoich najbliższych.
Z babcią kojarzy mi się drożdżowe ciasto z kisielem, pierogi ruskie, różaniec.. krem Nivea i czerwona szminka :)
Byłam z nią bardzo zżyta, ponieważ w dzieciństwie była moją drugą najważniejszą opiekunką i nauczycielką.
To ona wprowadziła mnie w arkana kuchni staropolskiej. Mając niespełna 7-8 lat lepiłam z nią pierogi, piekłam ciasta. Dzięki niej połknęłam kulinarnego bakcyla i potem wybrałam szkołę gastronomiczną, by pogłębiać zdobytą niemałą już wiedzę. 
Była moją nauczycielką modlitwy. Pokazała mi, czym jest niezwykła miłość Boga. Często się za mnie modliła i ofiarowywała msze w mojej intencji. Czułam moc tej modlitwy. Teraz mi jej brakuje...
Krem Nivea i czerwona szminka były jej nieodłącznym atrybutem kobiecości. Uważała, że dzięki opracowanemu według starej recepturze kremie ma cudownie gładką cerę, nawet w starszym już wieku. I faktycznie miała :) A czerwona szminka? To był jej jedyny akcent makijażu, bez którego nie wychodziła z domu :)
Gdy już mieszkała sama, często po szkole do niej zachodziłam. Wiedziałam, że z utęsknieniem i radością wyczekuje mnie stojąc w oknie. Przy kawie i cieście wspominała swoje dzieciństwo i młodość, które były bardzo ciężkie. Czasy wojny, okupacji niemieckiej. Podziwiałam ją za hart ducha i wytrwałość, bo niełatwo było przecie służyć wrogowi na obczyźnie... 
Pomimo burzliwej przeszłości pozostał w babci kobiecy urok i pogoda ducha. Taką chcę ją zapamiętać, dlatego zacieram w pamięci czas choroby, który nieuchronnie gasił w niej płomień życia.

Dziadek Kazek - człowiek stateczny, dostojny. Mający trudny charakter i kierujący się w życiu staroświeckimi zasadami. Swoje dzieci wychował twardą ręką. Jednak pod fasadą pewnej oschłości kryło się wrażliwe i dobre serce.
Z dziadkiem kojarzy mi się pojemnik kukułek, mecze piłki nożnej, serial "Pokolenia", kolej.. i laska.
Zawsze jak do niego przyjeżdżałam na stół oprócz kanapek trafiały łakocie, gdzie szczególne miejsce zajmowały twarde kukułki. Do dziś ich smak kojarzy mi się z dzieciństwem :)
Jeśli akurat trwał "sezon na mecze" dziadek nie mógł ich przegapić. Zaciekle kibicował naszym i donośnym głosem komentował nie zawsze godne podziwu poczynania naszej drużyny. A serial "Pokolenia"? Ach, to był główny punkt dnia... Dziadzio z wielkim zainteresowaniem śledził losy bohaterów, hmmm, cóż.. bardziej pięknych bohaterek ;)
Był kolejarzem, dlatego w tamtych czasach fascynowały mnie te olbrzymie maszyny. Niezapomnianym przeżyciem była możliwość przejazdu w starej parowej lokomotywie... Fascynacja była tak duża, że wtedy chciałam zostać konduktorką :)
Nieodłącznym jego atrybutem była stara laska. Służyła nie tyle do podpory, co do wygrażania nią podejrzanym opryszkom :) Oj tak, dziadek mój był dość odważnym starszym panem, mającym odwagę zwrócić uwagę młodym, gdy ci nie należycie się zachowywali :)
W pamięci mam jego wyblakłe niebieskie oczy. Patrzące mądrze i przenikliwie. Pewnego dnia zobaczyłam w nich też świadomość tego, że to już nasze ostatnie spotkanie...

Dziś inaczej już obchodzę te szczególne dni. Uczę mojego synka, jak kochać i szanować swoich dziadków. Chcę, żeby miał świadomość, że Babcia i Dziadek, to niezwykłe i ważne w życiu osoby.

Lęk przed zmianą

Nowy rok, a z nim nowe nadzieje. Chyba się nie pomylę, jak napiszę, że każdy z nas u progu nowego roku ma nadzieję, że ten nowy przyniesie jakieś pozytywne zmiany.. Tak wiem, już niemal koniec stycznia, a ja tu o nowym roku wspominam. Ale nie bez powodu.


Przyznaję szczerze, że w ostatnim czasie byłam jakaś taka zamknięta. Nie miałam ochoty na spotkania towarzyskie, na wesołe rozmowy, na bycie w tłumie. Tak jakoś. Zdaję sobie sprawę, że było mi to potrzebne. Takie wycofanie się. Często, gdy głowa przeciążona mnóstwem spraw, ciało domaga się ciszy i samotności. By nie zwariować, by nabrać dystansu do życia, do ludzi. 
I do samego siebie.

Potrzebowałam również zmian. Niewielkich. Zaczęłam od siebie. Trochę śmiała zmiana na głowie, a kobieta jakoś tak inaczej się czuje. Lepiej. Może pewniej? Choć zapewne fryzura nie wpływa na naszą przebojowość, a może troszkę tak... ;)
Druga zmiana to taka wewnętrzna. Postanowiłam sobie, że zmienię co nieco w swoim podejściu do różnych spraw, a przede wszystkim do ludzi. Do najbliższych i do znajomych. Te zmiany pozostaną oczywiście moją tajemnicą, lecz nie mam pewności, że co bądź wnikliwszy obserwator zmiany te zauważy. Czy uzna je za lepsze, czy gorsze, dla mnie nieistotne, bo wiem, że dzięki nim czuję się lepiej. A to chyba najważniejsze. 

Ano tak. Małe zmiany na blogu :) Nie jestem ekspertką w języku Java i tym podobne, ale mam w sobie dozę kreatywności, więc po małych walkach udało mi się pozmieniać co nieco, a efekt cieszy moje oczy :)

Powyższe zmiany nie zmieniły zasadniczo mojego życia. Ale przede mną zmiana ogromna. Taka, która może już przewrócić mój dosyć uporządkowany (!) świat do góry nogami. Dla mnie i dla mojej rodziny to taka mała rewolucja. Nie chcę na razie zdradzać, cóż to takiego wydarzyć się może, bo tak do końca nie jestem pewna czy do tej rewolucji dojdzie...
Wszystko wskazuje, że tak. A ja jak na obecny czas przygotowuję siebie, swoich najbliższych, na to co ma nadejść. Ten czas jest nam bardzo potrzebny, bo nie jest tak łatwo z dnia na dzień przeorganizować życie, które toczyło się utartym schematem.
Dla zmian, szczególnie tych większych potrzeba czasu.
Na szczęście go mam. Dzięki temu, mogę każdy dzień przeznaczyć na oswojenie się z przyszłością, z towarzyszącym mi ogromnym lękiem. Bo nie ukrywam, że czekająca mnie zmiana wywołuje we mnie sporo niepewności i lęku. Ale też radości i pewnej satysfakcji. Oj, te uczucia ogromnie się ze sobą mieszają i czasami sama nie wiem, co czuję i co czuć powinnam...

Mimo wszystko jestem dobrej myśli. Tak naprawdę, ani nie zmienię tego co teraz, ani tego co ma nadejść. Zdana jestem na czekanie. Nie zmienię przyszłości, a jedynie mogę wpłynąć na swoje samopoczucie i myśli.
Jednego też jestem pewna na 100%. Warto czekać na coś, co przyniesie nam lepsze jutro, co wywoła na naszej twarzy uśmiech, co sprawi, że nasze marzenia się spełnią.
Co z tego, że czekanie i zmiany wywołują nasz lęk. To normalne i nie musimy tego lęku się wstydzić.

Złamana przysięga

Jestem przerażona. Czym dokładnie? Tym, co dzieje się wokół mnie, co coraz częściej dotyczy mojego środowiska, moich znajomych.
Złamane serce, złamana miłość, złamana przysięga małżeńska. 
Zewsząd dochodzą mnie wieści, że kolejna para z długim stażem się rozstała, że kolejne paroletnie małżeństwo przeżywa kryzys, mało - jest na drodze do rozwodu. A ja zadaję sobie pytanie: Co takiego się dzieje, że w dzisiejszych czasach wśród młodych ludzi taka moda na śluby, a z nimi i na szybkie rozwody? Co się takiego dzieje, że taka wielka miłość, która połączyła dwie połówki różnych ludzi, tak szybko wygasa? Jeszcze wczoraj mówili sobie: "Kocham Cię", a dzisiaj w ich oczach widać nienawiść, albo co gorsza obojętność. Jeszcze tak niedawno wypowiadali tekst przysięgi małżeńskiej, a dziś nie pamiętają już jej słów i nie ma ona dla nich znaczenia.

Ja oczywiście daleko jestem od osądów. Każdy podejmuje decyzję za siebie, każdy inaczej podchodzi do życia, do rozwiązywania jego problemów. I każdego takie prawo.
Mnie się niestety wydaje, że pewna część (może większość) dzisiejszych młodych ludzi żyje "lajtowo". Do większości spraw, a tym samym do miłości podchodzi na luzie. Często słyszałam: "Co się przejmujesz, jak nie ten, to znajdzie się następny". Czyżby? A co skakanie z kwiatka na kwiatek ma wspólnego z prawdziwym uczuciem? Czy prawdziwą miłością można nazwać to, że dziś mówię wzniosłe "kocham" osobie z którą na razie jest mi dobrze, a za miesiąc, parę lat to samo powiem innej? Czy to ma sens?

Mniej problemu, gdy żyjemy sobie z dnia na dzień w wolnym związku. Zawsze można się przecież rozstać. Bez problemu, bez łez, bez sentymentu. To takie modne życie "na próbę". Czasem ta próba trwa kilkanaście lat. Nieważne. Ważne, że mamy drogę otwartą do odwrotu. Przecież różnie się dzieje. Mogą zdarzyć się kłótnie, nieporozumienia, odmienne zdania, on/ona się zmienia, nie jest już taki jaki był/była na początku, w końcu nasze gorące uczucie wygasło, zrobiło się nudno, nadeszła zwykła szara codzienność, a my potrzebujemy odmiany, czegoś nowego.. itp. 
Gdy w związku zaczyna dziać się coś niedobrego, często młodzi ludzie uciekają. Uciekają przed problemami, które ich dotyczą, nie potrafią, a może nie chcą ze sobą rozmawiać, próbować naprawić to, co złe, nie chcą zawalczyć o siebie. O swoją miłość. Odejść jest łatwiej, po co się starać, walczyć. Po co? Przecież to wymaga wysiłku obu stron, to wymaga czasu, a my go nie chcemy na tą szarpaninę tracić. 

To dlaczego tak wielu jeszcze nie straciło wiary w sens małżeństwa? Może moda na ślub, na białą suknię, bo już najwyższy czas, bo co ludzie, sąsiadki powiedzą, bo inni, to ja też...
Tylko czy stając przed ołtarzem i wypowiadając słowa przysięgi małżeńskiej mamy świadomość czym naprawdę jest sakrament małżeństwa? No właśnie sakrament. To nie tylko zbędny papierek, a wielu młodych tak o małżeństwie mówi. Małżeństwo to odpowiedzialność za siebie i za drugiego człowieka.  To nie tylko papierek, który będziemy mogli  potargać i  unieważnić, gdy pojawią się problemy, gdy miłość wygaśnie...
Myślę, że ten kto nie zdaje sobie sprawy, czym naprawdę jest sakrament małżeństwa nie powinien go zawierać. To nie chwilowe przedstawienie odegrane przed setką ludzi. To życie. Na dobre i na złe. Bez odwrotu. Trzeba do niego dojrzeć. Trzeba być pewnym tej drugiej osoby, ale przede wszystkim siebie.

Ja wiem, że wielu zarzuci mi wiele. I może nie raz usłyszę słowa: "A co ty tam wiesz? Mąż cię nie bije, nie pije...". To fakt. Często się mówi, że po ślubie się zmienił. Na pewno? A może jeszcze przed sakramentalnym "tak" przymknęłam oko, na to, że mnie uderzył, popchnął, podniósł na mnie głos? A ja wytłumaczyłam sobie, że przecież go zdenerwowałam, miał powód, z resztą to był tylko raz, a potem i tak przeprosił i obiecał, że to się już więcej nie powtórzy. Tak? A może na imprezie zauważyłam, że nie stroni od kieliszka i nie zna umiaru, albo codziennie wieczorem popija sobie kilka piw? A ja sobie tłumaczyłam, przecież należy mu się, wraca taki zmęczony z pracy, od jednego, kilku piw się nie uzależni. Czyżby? Kłamstwa, brak zaufania, tajemnice. Egoizm, brak wrażliwości i empatii. I tak dalej i tak dalej. Ale ja tutaj też nie piszę o tym, że nie warto uciec od męża tyrana. Bo warto. Ale to odrębny temat.

Bolączką dzisiejszych czasów jest tempo życia. Nie staramy się poznać naprawdę siebie nawzajem. Często młodzi skupiają się na poznaniu swego ciała, a nie duszy. To nie wróży nic dobrego. Często prawdziwa miłość mylona jest z pożądaniem, fascynacją. Takie związki nie mają szans na przetrwanie.
Problemem jest również brak czasu. Ciągła gonitwa za sukcesami, pasjami, marzeniami. Wieczorem po dniu pełnym wyzwań nie mamy już czasu i sił, by osiąść, porozmawiać, być ze sobą. Marzymy o chwili spokoju, śnie. A bycie razem wymaga przecież dużego wysiłku i zapominaniu o sobie.
I oczywiście ta ucieczka przed problemami. Nie potrafimy o siebie walczyć. Poddajemy się. Wolimy zerwać coś, co bardzo długo budowaliśmy, niż próbować po przestoju budować dalej. Nie mamy na to sił ani chęci. A przecież kochamy się. Czy chociaż dlatego nie warto?

Ja również żyję w małżeństwie. Nie z przymusu, ze świadomego wyboru. Z miłości.
Stając przed Bogiem i ludźmi i wypowiadając słowa przysięgi nie mówiłam ich "na niby". Nie były dla mnie słowami pustymi. Wiedziałam wtedy i wiem teraz, że te słowa zobowiązują. Na całe życie. Do końca. 
I niech nikt nie zarzuca mi: "Bo trafiłaś na tego odpowiedniego, bo ci się poszczęściło". No tak. Ale to wszystko nie przyszło ot tak sobie. Musiałam zawalczyć o tę miłość. Nie było łatwo. Lecz wtedy wiedziałam, że warto i że to jest to, choć wielu w to wątpiło i doradzało mi, bym odpuściła. Dobrze, że nie słuchałam tamtych wielu, ale własnego serca. 

Nie przeczę, jak w każdym małżeństwie są gorsze chwile. To normalne. Przecież jesteśmy tylko ludźmi, z masą słabości. 
Ale wiem też, że te gorsze chwile mijają i  nastają te cudowne.
I dla nich warto żyć. Warto walczyć. Nie poddawać się. Miłość, szczególnie tą małżeńską trzeba codziennie pielęgnować, troszczyć się o nią. Nie można spocząć na lurach i o tym zapominać - wtedy choruje i umiera.
Jeśli nie ze względu na tą przysięgę, to ze względu na drugą osobę.