19 września 2015

Czas, którego nie ma

Kolejny raz wykręcam numer telefonu. Zajęte. Abonent niedostępny.
Sygnał zajętości lub uporczywy sygnał oczekiwania na połączenie. Bez skutku. SMS-y również pozostają bez odpowiedzi, a czasem pozostają niedostarczone, bo taki a taki numer nie istnieje.

Taka ostatnio naszła mnie nostalgia. Tak mało pozostało numerów telefonu pod który mogę się dodzwonić, pod który w każdym momencie dnia mogę przedzwonić i w słuchawce nie zastanie mnie cisza. Z przykrością stwierdzam, a właściwie z niejaką ulgą przyznaję - że ostatnio solidnie "przeczyściłam" kontakty w swojej komórce. Zrobiłam to z czystym sumieniem i muszę przyznać, że tylko odrobinę przykro mi z powodu utraty dawnych znajomości, być może bliższych przyjaźni. Nic na siłę. 

W ostatnich miesiącach dotarła do mnie pewna prawda. Nikt nie ma czasu, tylko ja. No może przesadziłam, większości tego czasu brakuje, a ja mam go aż nadto. Dosłownie na wszystko, na rozmowę, na spacer, o spotkaniu już nie wspominając. Bo dzieci, bo kolejne studia, bo praca, bo.... i taka niekończąca się wyliczanka, powiedzmy to szczerze - wymówek.

Rozumiem, każdy ma swoje "zawalone życiem" życie i dla każdego ważne są minuty pędzącego nieubłaganie czasu. Rozumiem, że czasem naprawdę nie ma czasu na spotkanie, na kawę w miłym towarzystwie. Ale coś chyba nie gra, gdy kolejny, n-ty raz słyszę to samo. Nie mam kiedy, może w najbliższym czasie, zgadamy się. Takie rzucane od niechcenia słowa, tylko po to, by się "odczepić". Ileż można słuchać wiecznie tych samych wymówek, ileż można czekać na umówiony w najbliższym czasie telefon, na ustalenie terminu?

Najbardziej smutno, gdy ktoś zmienia numer telefonu i w tm "nowym" już mój kontakt nie zostaje zapisany. To chyba o czymś świadczy, prawda? Dla mnie oczywisty znak, że ja z tych znajomości zostałam usunięta. 

Nic na siłę, ostatnio mocno się tego trzymam. Nie piszę już setnego sms-a, który i tak wiem, pozostanie bez odpowiedzi, nie próbuję dzwonić do kogoś, kto i tak wiem, nie odbierze i nie oddzwoni. Dla pewności usunęłam z telefonu wszystkie te kontakty, które od dłuższego czasu są głuche lub jałowe, by nie kusiło mnie ponowne -  a może znów napiszę, zapytam co słychać, zaproponuję spotkanie? 
Po co? Idiotką jesteś, czy co? Nie dociera do Ciebie fakt, że ktoś nie ma dla Ciebie czasu, że ma Cię po prostu gdzieś? Że jesteś tak mało istotna, by ktoś znalazł dla Ciebie choć odrobinę tego swojego cennego czasu? Idiotką byłam, już teraz nie. 

Czy ja mam czas? Myślę, że tak. Zawsze się znajdzie dla kogoś ważnego, nawet dla nieznajomego, jeśli mnie o to poprosi. Wiem, że niektórzy zarzucić by mogli, że tak nie jest, ale uwierzcie mi, czasem są w życiu tak trudne sytuacje (naprawdę w moim życiu też się takie pojawiają!), że czas przeznacza się tylko na to, by je rozwiązać. Ja nie szukam niepotrzebnych wymówek. I nie licytuję się z kimś o to, kto ma bardziej zawalony dzień, kto ma trudniej. I tak wiem, że w tej walce stoję na pozycji przegranej.

O innych czas nie będę prosić i zabiegać, bo dla mnie to już przestało mieć jakikolwiek sens. Po prostu - strata czasu.

23 stycznia 2015

Szpitalna rzeczywistość

Ten rok nie zaczął się dla mnie zbyt optymistycznie. Właściwie dla mojego małego szkraba.

Zaczęło się od zwykłego katarku. Prawie czekała nas wizyta na pierwsze szczepienie. Niestety zostało odroczone, wizyta za 2 dni, po domowym leczeniu. A przez te dwa dni, taka zmiana, na którą totalnie nie byłam przygotowana.

Kontrolna wizyta u lekarza i słowa: "Musicie jak najszybciej jechać do szpitala". Szok. Z godziny na godzinę stan malucha pogarszał się diametralnie. A najgorsze, że tak "gołym okiem" nie było tego widać.. I to uśpiło moją czujność przez te nieszczęsne dwa dni.

Telefon do męża, a potem godzina totalnego zastoju. Nie wiedziałam, co czynić, co spakować, bo oczywistym było, że skoro skierowanie do szpitala mam, to już tam zostaniemy na kilka dni. Taka głupia bezsilność. A mały? Spał słodko i wcale na chorego nie wyglądał...

Potem długie oczekiwanie przed Izbą Przyjęć. Coraz gorsze myśli, płaczące i krzyczące chore dzieci, płaczące matki, bladzi ojcowie i bezradnie pocieszający swe żony. 
W końcu po wstępnych badaniach przyjecie na Oddział Niemowlęcy. Ulokowanie w małej salce z drugą mamą i jej 3 miesięczną córeczką. 
Mikołaj zostaje zabrany na kolejne szczegółowe badania, podłączony do kroplówki, ma założony wenflon - w tej malutkiej, kruchej rączce. Paskudny widok. Teraz dopiero zauważam jak ciężko mu się oddycha i że tak nagle pojawił się duszący kaszelek. Diagnoza, niby banalna (a może nie) - zapalenie płuc. Czeka nas około tygodniowe leczenie szpitalne. I tak zaczęła się nasza "przygoda" ze szpitalem.

Codzienne badania, tony lekarstw podawanych dożylnie i doustnie, kroplówki, inhalacje. Żyły nie wytrzymują i się zapychają, trzeba znaleźć nowe miejsce na wkłucie. I tak dwa razy.
Niby stan się poprawia, a tu w trzeciej dobie Mikołaj zaczyna przeraźliwie płakać, nie można go w żaden sposób uspokoić, podanie piersi w ogóle nie pomaga, bo prawie dopadł mnie jakiś kryzys laktacyjny - potem dochodzę do wniosku, że przez ten ciągły stres i brak normalnego odżywiania zanikło mi mleko.
I tak męczymy się razem przez dwie doby. Ciągły płacz dziecka, brak pokarmu. Pielęgniarki robią co mogą, by mi pomóc a Mikusiowi ulżyć. Lekarze włączają dodatkowe leki, bo w ich ocenie dołączyły dolegliwości brzuszne. Po dwóch długich dniach i nocach jest znaczna poprawa. Tak w szpitalnej rzeczywistości mija nam  6 długich dni.

A szpitalna rzeczywistość nie jest kolorowa. Noce "przekimane" na materacu, potem leżaku, mało miejsca, sale przeszklone ze wszystkich stron, także o odrobinie intymności i prywatności nie ma mowy. Z koleżanką jako jedyne miałyśmy tak małe dzieci, karmiłyśmy je piersią, a zewsząd musiałyśmy uważać na ciekawskie spojrzenia odwiedzających (głownie mężczyzn) przez szklane okienka. Żenujące.
Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do tego.

Pierwsze dwa dni upłynęły mi na pewnej adaptacji do nowej niespodziewanej sytuacji,na zmaganiu się z lękiem o zdrowie maleństwa, walką z bezgranicznym zmęczeniem, wręcz wyczerpaniem fizycznym i psychicznym. W trzeciej dobie razem z koleżanką dopadł nas kryzys, wyłyśmy całe przedpołudnie, ja na zmianę z moim małym. A od czwartej doby już jakoś poszło. Totalna stagnacja, apatia, pogodzenie się z całą tą rzeczywistością. I tylko nadzieja, że może już jutro nas wypuszczą trzymała nas przy życiu. 

Wiem, że całkiem niedawno ruszyła akcja "Szpital przyjazny rodzicom". Ma na celu wypracowanie takich standardów, by opiekunowie dzieci podczas pobytu na oddziałach dziecięcych mogli liczyć na godne warunki. Na standard budynku i oddziału nie ma się za bardzo wpływu. Małe salki, gdzie jedynie da się wstawić jakiś leżak,jedynie kilka pojedynczych sal z łóżkiem dla rodzica.Dla opiekunów do dyspozycji prysznic, mikrofalówka, lodówka i czajnik. Można zamówić catering. Taki hotel o najniższym standardzie. Da się przeżyć. A w ogóle w obliczu lęku o zdrowie i życie dziecka, czy rodzic zwraca uwagę na takie rzeczy?? Raczej nie.

Ale nie te warunki są najważniejsze, najważniejsi są ludzie. Lekarze, pielęgniarki, współtowarzysze niedoli. Muszę przyznać, że lekarze rewelacyjni, większość pielęgniarek również. Czułam się jak partner w leczeniu mojego dziecka, nie jak intruz. Mogłam pytać i dostawałam rzetelną odpowiedź, pielęgniarki pędziły z pomocą bez proszenia ich o to. Nie mniej ważny uśmiech na twarzy, pokrzepiające słowo, świetne podejście do dziecka. To dodawało nam, matkom sił i nadziei, że wszystko wróci do normy i będzie dobrze. Dużo się zmieniło pod tym względem.

Minęły niespełna 2 tygodnie, jak jesteśmy juz w domu, ale te wszystkie przeżycia mocno jeszcze tkwią we mnie. Z lękiem obserwuję swojego malucha i ciągle zastanawiam się, czy aby na pewno jest już zdrowy, czy  nie będzie mieć takiego ciężkiego nawrotu. Bo przecież zaczęło się tylko od zwykłego katarku.

Nie chciałabym tam wrócić. Nigdy. 

5 stycznia 2015

Mama do poprawki

Nowy Rok, nowe nadzieje, nowe plany... nowy początek :) A ja u progu Nowego Roku obiecałam sobie, że będę lepszą mamą. Lepszą to w moim osobistym słowniku znaczy... spokojniejszą i bardziej cierpliwą. Oj, tej cierpliwości bardzo mi brakuje. Mam ochotę gryźć, gdy kolejny raz słyszę to samo pytanie trzylatka, gdy moje słowa trafiają w próżnię, gdy aromat gorącej zupy kusi tylko mnie... Tych 'gdy' jest mnóstwo.

Nie wiem z czego wynika moja irytacja. Może z tego, że nie pamiętam co to znaczy sen, czas na kawę, na spokojną kąpiel? Może z ukrytych pragnień, a może z lęku, że z czymś sobie nie poradzę, że coś złego się stanie, że nie będzie tak, jak sobie zaplanowałam? Całkiem możliwe. 
Ale mnie to wcale nie pociesza, że odnajduję przyczyny mojego niespokojnego ducha. Wręcz przeciwnie. Mam wyrzuty sumienia, że pomimo to, nie jestem perfekcjonistką, taką mamą, jaką ukazują media... A więc: mamą, która pomimo braku snu jest zawsze uśmiechnięta, spokojna, która pomiędzy 'zajmowaniem się niemowlęciem i małym dzieckiem' znajduje czas na odpoczynek, relaksującą kąpiel, perfekcyjny makijaż, a i nie zapomnijmy, czas i siły na godzinny trening, bo mamie "tuż po porodzie" nie przystoi mieć brzuszka i innych krągłości :)

Taki obraz matki przedstawiają media i ja mam niestety wrażenie, że również nagonka "innych bardziej i mniej  zainteresowanych", aby takową mamą być jest również silna. 
I ja tak dumam i dumam i dochodzę do wniosku, że ja taką mamą nigdy nie będę. Zawsze w jakiejś sferze znajdę niedociągnięcie. Tylko, czy się tym przejmuję? Niestety tak!

Pomimo tego, dla mnie bycie mamą, to bycie kobietą niedoskonałą. Taką, co po nieprzespanej nocy, zwleka się z łóżka najwcześniej o 9 rano, je byle co, by tylko zagłuszyć głód, ugotuje na obiad tylko zupę, a nie obiad z trzech dań, zamiast perfekcyjnie wysprzątanego domu woli iść na spacer z dzieciakami, zamiast smoczka na uspokojenie woli podać pierś, która lubuje się w modzie sportowej zamiast eleganckiej... 

Myślę, że bycie taką zwyczajną mamą jest bardziej 'fajne" od bycia tą perfekcyjną.  
I ten brak ideału przejawia się również w tym, że zwyczajnej mamie nie zawsze dopisuje humor, nie zawsze ma morze cierpliwości w obliczu wiecznie płaczącego niemowlęcia i rozbrykanego dzieciaka, że popada w stany depresyjne i ma takie chwile, że zamyka się w łazience z bezsilności.

Jestem zwyczajną mamą, z ludzkimi słabościami, ale fakt, że pragnę być tą perfekcyjną (bo inni tak chcą, bo czuję się przymuszana?) sprawia, że muszę popracować nad sobą i stać się... bardziej spokojną i cierpliwą :)A to tylko wierzchołek mojej góry niedoskonałości :)
Czy mi się to uda? Być może na dłuższą metę nie, ale.. jak na razie naprawa mojej niedoskonałości idzie mi całkiem dobrze :)
 

Czas, którego nie ma

Kolejny raz wykręcam numer telefonu. Zajęte. Abonent niedostępny.
Sygnał zajętości lub uporczywy sygnał oczekiwania na połączenie. Bez skutku. SMS-y również pozostają bez odpowiedzi, a czasem pozostają niedostarczone, bo taki a taki numer nie istnieje.

Taka ostatnio naszła mnie nostalgia. Tak mało pozostało numerów telefonu pod który mogę się dodzwonić, pod który w każdym momencie dnia mogę przedzwonić i w słuchawce nie zastanie mnie cisza. Z przykrością stwierdzam, a właściwie z niejaką ulgą przyznaję - że ostatnio solidnie "przeczyściłam" kontakty w swojej komórce. Zrobiłam to z czystym sumieniem i muszę przyznać, że tylko odrobinę przykro mi z powodu utraty dawnych znajomości, być może bliższych przyjaźni. Nic na siłę. 

W ostatnich miesiącach dotarła do mnie pewna prawda. Nikt nie ma czasu, tylko ja. No może przesadziłam, większości tego czasu brakuje, a ja mam go aż nadto. Dosłownie na wszystko, na rozmowę, na spacer, o spotkaniu już nie wspominając. Bo dzieci, bo kolejne studia, bo praca, bo.... i taka niekończąca się wyliczanka, powiedzmy to szczerze - wymówek.

Rozumiem, każdy ma swoje "zawalone życiem" życie i dla każdego ważne są minuty pędzącego nieubłaganie czasu. Rozumiem, że czasem naprawdę nie ma czasu na spotkanie, na kawę w miłym towarzystwie. Ale coś chyba nie gra, gdy kolejny, n-ty raz słyszę to samo. Nie mam kiedy, może w najbliższym czasie, zgadamy się. Takie rzucane od niechcenia słowa, tylko po to, by się "odczepić". Ileż można słuchać wiecznie tych samych wymówek, ileż można czekać na umówiony w najbliższym czasie telefon, na ustalenie terminu?

Najbardziej smutno, gdy ktoś zmienia numer telefonu i w tm "nowym" już mój kontakt nie zostaje zapisany. To chyba o czymś świadczy, prawda? Dla mnie oczywisty znak, że ja z tych znajomości zostałam usunięta. 

Nic na siłę, ostatnio mocno się tego trzymam. Nie piszę już setnego sms-a, który i tak wiem, pozostanie bez odpowiedzi, nie próbuję dzwonić do kogoś, kto i tak wiem, nie odbierze i nie oddzwoni. Dla pewności usunęłam z telefonu wszystkie te kontakty, które od dłuższego czasu są głuche lub jałowe, by nie kusiło mnie ponowne -  a może znów napiszę, zapytam co słychać, zaproponuję spotkanie? 
Po co? Idiotką jesteś, czy co? Nie dociera do Ciebie fakt, że ktoś nie ma dla Ciebie czasu, że ma Cię po prostu gdzieś? Że jesteś tak mało istotna, by ktoś znalazł dla Ciebie choć odrobinę tego swojego cennego czasu? Idiotką byłam, już teraz nie. 

Czy ja mam czas? Myślę, że tak. Zawsze się znajdzie dla kogoś ważnego, nawet dla nieznajomego, jeśli mnie o to poprosi. Wiem, że niektórzy zarzucić by mogli, że tak nie jest, ale uwierzcie mi, czasem są w życiu tak trudne sytuacje (naprawdę w moim życiu też się takie pojawiają!), że czas przeznacza się tylko na to, by je rozwiązać. Ja nie szukam niepotrzebnych wymówek. I nie licytuję się z kimś o to, kto ma bardziej zawalony dzień, kto ma trudniej. I tak wiem, że w tej walce stoję na pozycji przegranej.

O innych czas nie będę prosić i zabiegać, bo dla mnie to już przestało mieć jakikolwiek sens. Po prostu - strata czasu.

Szpitalna rzeczywistość

Ten rok nie zaczął się dla mnie zbyt optymistycznie. Właściwie dla mojego małego szkraba.

Zaczęło się od zwykłego katarku. Prawie czekała nas wizyta na pierwsze szczepienie. Niestety zostało odroczone, wizyta za 2 dni, po domowym leczeniu. A przez te dwa dni, taka zmiana, na którą totalnie nie byłam przygotowana.

Kontrolna wizyta u lekarza i słowa: "Musicie jak najszybciej jechać do szpitala". Szok. Z godziny na godzinę stan malucha pogarszał się diametralnie. A najgorsze, że tak "gołym okiem" nie było tego widać.. I to uśpiło moją czujność przez te nieszczęsne dwa dni.

Telefon do męża, a potem godzina totalnego zastoju. Nie wiedziałam, co czynić, co spakować, bo oczywistym było, że skoro skierowanie do szpitala mam, to już tam zostaniemy na kilka dni. Taka głupia bezsilność. A mały? Spał słodko i wcale na chorego nie wyglądał...

Potem długie oczekiwanie przed Izbą Przyjęć. Coraz gorsze myśli, płaczące i krzyczące chore dzieci, płaczące matki, bladzi ojcowie i bezradnie pocieszający swe żony. 
W końcu po wstępnych badaniach przyjecie na Oddział Niemowlęcy. Ulokowanie w małej salce z drugą mamą i jej 3 miesięczną córeczką. 
Mikołaj zostaje zabrany na kolejne szczegółowe badania, podłączony do kroplówki, ma założony wenflon - w tej malutkiej, kruchej rączce. Paskudny widok. Teraz dopiero zauważam jak ciężko mu się oddycha i że tak nagle pojawił się duszący kaszelek. Diagnoza, niby banalna (a może nie) - zapalenie płuc. Czeka nas około tygodniowe leczenie szpitalne. I tak zaczęła się nasza "przygoda" ze szpitalem.

Codzienne badania, tony lekarstw podawanych dożylnie i doustnie, kroplówki, inhalacje. Żyły nie wytrzymują i się zapychają, trzeba znaleźć nowe miejsce na wkłucie. I tak dwa razy.
Niby stan się poprawia, a tu w trzeciej dobie Mikołaj zaczyna przeraźliwie płakać, nie można go w żaden sposób uspokoić, podanie piersi w ogóle nie pomaga, bo prawie dopadł mnie jakiś kryzys laktacyjny - potem dochodzę do wniosku, że przez ten ciągły stres i brak normalnego odżywiania zanikło mi mleko.
I tak męczymy się razem przez dwie doby. Ciągły płacz dziecka, brak pokarmu. Pielęgniarki robią co mogą, by mi pomóc a Mikusiowi ulżyć. Lekarze włączają dodatkowe leki, bo w ich ocenie dołączyły dolegliwości brzuszne. Po dwóch długich dniach i nocach jest znaczna poprawa. Tak w szpitalnej rzeczywistości mija nam  6 długich dni.

A szpitalna rzeczywistość nie jest kolorowa. Noce "przekimane" na materacu, potem leżaku, mało miejsca, sale przeszklone ze wszystkich stron, także o odrobinie intymności i prywatności nie ma mowy. Z koleżanką jako jedyne miałyśmy tak małe dzieci, karmiłyśmy je piersią, a zewsząd musiałyśmy uważać na ciekawskie spojrzenia odwiedzających (głownie mężczyzn) przez szklane okienka. Żenujące.
Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do tego.

Pierwsze dwa dni upłynęły mi na pewnej adaptacji do nowej niespodziewanej sytuacji,na zmaganiu się z lękiem o zdrowie maleństwa, walką z bezgranicznym zmęczeniem, wręcz wyczerpaniem fizycznym i psychicznym. W trzeciej dobie razem z koleżanką dopadł nas kryzys, wyłyśmy całe przedpołudnie, ja na zmianę z moim małym. A od czwartej doby już jakoś poszło. Totalna stagnacja, apatia, pogodzenie się z całą tą rzeczywistością. I tylko nadzieja, że może już jutro nas wypuszczą trzymała nas przy życiu. 

Wiem, że całkiem niedawno ruszyła akcja "Szpital przyjazny rodzicom". Ma na celu wypracowanie takich standardów, by opiekunowie dzieci podczas pobytu na oddziałach dziecięcych mogli liczyć na godne warunki. Na standard budynku i oddziału nie ma się za bardzo wpływu. Małe salki, gdzie jedynie da się wstawić jakiś leżak,jedynie kilka pojedynczych sal z łóżkiem dla rodzica.Dla opiekunów do dyspozycji prysznic, mikrofalówka, lodówka i czajnik. Można zamówić catering. Taki hotel o najniższym standardzie. Da się przeżyć. A w ogóle w obliczu lęku o zdrowie i życie dziecka, czy rodzic zwraca uwagę na takie rzeczy?? Raczej nie.

Ale nie te warunki są najważniejsze, najważniejsi są ludzie. Lekarze, pielęgniarki, współtowarzysze niedoli. Muszę przyznać, że lekarze rewelacyjni, większość pielęgniarek również. Czułam się jak partner w leczeniu mojego dziecka, nie jak intruz. Mogłam pytać i dostawałam rzetelną odpowiedź, pielęgniarki pędziły z pomocą bez proszenia ich o to. Nie mniej ważny uśmiech na twarzy, pokrzepiające słowo, świetne podejście do dziecka. To dodawało nam, matkom sił i nadziei, że wszystko wróci do normy i będzie dobrze. Dużo się zmieniło pod tym względem.

Minęły niespełna 2 tygodnie, jak jesteśmy juz w domu, ale te wszystkie przeżycia mocno jeszcze tkwią we mnie. Z lękiem obserwuję swojego malucha i ciągle zastanawiam się, czy aby na pewno jest już zdrowy, czy  nie będzie mieć takiego ciężkiego nawrotu. Bo przecież zaczęło się tylko od zwykłego katarku.

Nie chciałabym tam wrócić. Nigdy. 

Mama do poprawki

Nowy Rok, nowe nadzieje, nowe plany... nowy początek :) A ja u progu Nowego Roku obiecałam sobie, że będę lepszą mamą. Lepszą to w moim osobistym słowniku znaczy... spokojniejszą i bardziej cierpliwą. Oj, tej cierpliwości bardzo mi brakuje. Mam ochotę gryźć, gdy kolejny raz słyszę to samo pytanie trzylatka, gdy moje słowa trafiają w próżnię, gdy aromat gorącej zupy kusi tylko mnie... Tych 'gdy' jest mnóstwo.

Nie wiem z czego wynika moja irytacja. Może z tego, że nie pamiętam co to znaczy sen, czas na kawę, na spokojną kąpiel? Może z ukrytych pragnień, a może z lęku, że z czymś sobie nie poradzę, że coś złego się stanie, że nie będzie tak, jak sobie zaplanowałam? Całkiem możliwe. 
Ale mnie to wcale nie pociesza, że odnajduję przyczyny mojego niespokojnego ducha. Wręcz przeciwnie. Mam wyrzuty sumienia, że pomimo to, nie jestem perfekcjonistką, taką mamą, jaką ukazują media... A więc: mamą, która pomimo braku snu jest zawsze uśmiechnięta, spokojna, która pomiędzy 'zajmowaniem się niemowlęciem i małym dzieckiem' znajduje czas na odpoczynek, relaksującą kąpiel, perfekcyjny makijaż, a i nie zapomnijmy, czas i siły na godzinny trening, bo mamie "tuż po porodzie" nie przystoi mieć brzuszka i innych krągłości :)

Taki obraz matki przedstawiają media i ja mam niestety wrażenie, że również nagonka "innych bardziej i mniej  zainteresowanych", aby takową mamą być jest również silna. 
I ja tak dumam i dumam i dochodzę do wniosku, że ja taką mamą nigdy nie będę. Zawsze w jakiejś sferze znajdę niedociągnięcie. Tylko, czy się tym przejmuję? Niestety tak!

Pomimo tego, dla mnie bycie mamą, to bycie kobietą niedoskonałą. Taką, co po nieprzespanej nocy, zwleka się z łóżka najwcześniej o 9 rano, je byle co, by tylko zagłuszyć głód, ugotuje na obiad tylko zupę, a nie obiad z trzech dań, zamiast perfekcyjnie wysprzątanego domu woli iść na spacer z dzieciakami, zamiast smoczka na uspokojenie woli podać pierś, która lubuje się w modzie sportowej zamiast eleganckiej... 

Myślę, że bycie taką zwyczajną mamą jest bardziej 'fajne" od bycia tą perfekcyjną.  
I ten brak ideału przejawia się również w tym, że zwyczajnej mamie nie zawsze dopisuje humor, nie zawsze ma morze cierpliwości w obliczu wiecznie płaczącego niemowlęcia i rozbrykanego dzieciaka, że popada w stany depresyjne i ma takie chwile, że zamyka się w łazience z bezsilności.

Jestem zwyczajną mamą, z ludzkimi słabościami, ale fakt, że pragnę być tą perfekcyjną (bo inni tak chcą, bo czuję się przymuszana?) sprawia, że muszę popracować nad sobą i stać się... bardziej spokojną i cierpliwą :)A to tylko wierzchołek mojej góry niedoskonałości :)
Czy mi się to uda? Być może na dłuższą metę nie, ale.. jak na razie naprawa mojej niedoskonałości idzie mi całkiem dobrze :)