22 lutego 2013

Wszystkie kolory tęczy...

Wszystko na opak. Nie tak jak byśmy chcieli.
Nie tak miało być. Jest tak, a my chcemy inaczej.
Wszystko dobrze - ale ja czuję, że coś jest nie tak. Coś umyka. Coś wymyka się spod mojej kontroli. Ale co dokładnie? Nie wiem.

Tajemnicą okryte moje życie. Moje istnienie. Tajemnica do przemilczenia. Na zawsze.

Jestem zdrowa - ale czuję się jak powalona ciężką chorobą osoba. Bez przyczyny żadnej.
Jestem młoda ciałem i duchem - lecz czuję się staro. Moje ciało jak staruszki, powolne, zmęczone. Moja dusza obciążona życiem, zmartwieniami, doświadczeniami starej kobiety.
Szczęście gości w moim życiu - lecz go nie dostrzegam i mam wrażenie, że gości ono w życiu kogoś innego.
Przede mną cel - ale ja nie wiem, dokąd on prowadzi. Do rozczarowania?  
Mam przyjaciół - ale tak, jak by ich nie było. Pustka, cisza. Uwikłani w sieć codziennych spraw.
Każdego ranka dostaję w prezencie nowy dzień - lecz nie potrafię wykorzystać go, tak jak powinnam. Tyle nieokreślonych sensem chwil. Tyle przegranych minut. Nieefektywnych godzin.
Noc przede mną - cicha, ciemna i spokojna. Lecz nie przynosząca mi ukojenia i wytchnienia. Płaszcz nocy otula mnie ciężarem swych trosk. Poddaje się. Zasypiam snem niespokojnym i lekkim.

Co mogę zrobić? Kilka kroków do przodu i jeden do tyłu. Nie więcej. Nie warto.
Siłą swego umysłu mogę sprawić, że moje zmęczone ciało znów odzyska energię, że przestanie być ciałem staruszki. To proste. Muszę tylko chcieć. Chcieć poczuć się zdrową, chcieć dostrzegać szczęście, chcieć dążyć do celu.

Niech każdy nowy dzień jest przeżyty, jakby był moim ostatnim. 
Niech każda noc jest moim osobistym ukojeniem.

Nie mogę się poddać. Nie warto. Chcę żyć coraz lepiej, świadomiej. Po swojemu.
Pozwolę sobie na to. Przecież to moje życie. Ja za nie odpowiadam i z niego się rozliczę.

Co z tego, że wszystko jest nie tak.
Jest ciekawie, kolorowo. 
Życie inspiruje mnie do działania. 
To samo życie, które mieni się wszystkimi kolorami tęczy.

17 lutego 2013

Tulasek i "papa" na pożegnanie

Nie lubię ostatnio komputerów i tym podobnie. A to dlaczego? Prawda wyjdzie zapewne kilkanaście linijek niżej... Tymczasem pisząc, że nie lubię ów w/w, sama przed sobą się tłumaczę, dlaczego tak długo tutaj nie zaglądałam i nie dawałam znaku życia ;)

Jak wcześniej wspominałam czekały mnie zmiany. I to niemałe. Jeszcze wtedy tak do końca nie wiedziałam na 100%, czy one na pewno nadejdą, a tu się okazało, że nadeszły i to zdecydowanie za szybko.
Zaskoczył mnie nagły zwrot zdarzeń.

Ale od początku. Po urodzeniu dziecka postanowiłam, że zostanę przy nim rok. Wiem, że była to słuszna decyzja. Widzieć jak synek z bezradnego noworodka, przemienia się w coraz więcej umiejącego niemowlaczka, a potem dziecka, to doświadczenie bezcenne. Te chwile wspólnie spędzone, kiedy rodziła i umacniała się nasza niezwykła więź, to coś pięknego i nie dającego się z niczym porównać, a świadomość tego, że kiedyś mój mały synek już nie będzie taką kochaną "przylepą", była tylko potwierdzeniem tego, że ten pierwszy rok życia dziecka jest takim niezwykłym momentem mojego życia, że nie chcę go "przeoczyć", a tym samym skazywać się na jego brak...

Rok szybo minął, a ja pełna energii mama zapragnęłam czegoś innego. Pewnej odmiany. W mojej głowie coraz częściej pojawiała się myśl o powrocie do pracy. I mając negatywne doświadczenia w tej dziedzinie zaczęłam walczyć o ten trudny powrót na rynek pracy. Nie było łatwo i wiele rozczarowań było moim udziałem.. ale w końcu się udało. Tak oto pracuję sobie od lutego w pewnej Fundacji, praca bardzo mi się podoba, a jej charakter inspiruje do rozwoju i do pracy nad sobą. Minusem, praca także przy komputerze, także po powrocie do domu, mam go serdecznie dość... ;)

Powrót do pracy nie był trudny (w sensie emocjonalnym), ale zostawienie dziecka w rękach opiekunki to już zupełnie inna historia. Może się wydawać, że dla kobiety, która wraca do pacy po urodzeniu dziecka, której nie wystarcza rola matki, żony, ale też pragnie realizować się w życiu zawodowym, zostawienie dziecka nie jest problemem. Ale to mit. Chyba tylko niewiele mam, nastawionych  bardziej na własną karierę jest łatwo taki krok uczynić.
Mnie było bardzo ciężko. Wystarczyła sama myśl, że na te długie godziny zostawiam swoją kruszynkę pod opieką chcąc nie chcąc obcej osoby, wpadałam w ogromny smutek, a oczy ciągle pełne łez. 
Towarzyszyły mi przeróżne emocje. 
Radość, że czeka mnie nowa praca i tym samym nowe wyzwanie.
Smutek i żal, że już nie będę spędzać tyle czasu z moim synkiem.
Lęk przed tym, jak poradzi sobie moje dziecko, czy się przyzwyczai do nowej osoby, czy nie będzie miało do mnie żalu, że je opuszczam na tak długo, czy ta rozłąka nie odbije się na jego zdrowiu i rozwoju emocjonalnym.. itp, itd.
Do powyższych emocji dochodziło poczucie winy, podsycane przez pewne osoby. To po słowach wypowiadanych przez nie, często zadawałam sobie to pytanie, czy dobrze robię? Czy nie jest tak, że myślę tylko o sobie? Zamiast być dalej przy dziecku, wspierać je w rozwoju, ja idę do pracy. Czy jestem dobrą matką? Taki totalny mętlik. Wydawałoby się nie do ogarnięcia...

Zostać z dzieckiem, czy wrócić do pracy? To ogromny dylemat niejednej matki. Bardzo trudny wybór. Chyba nie ma idealnego rozwiązania i jednej słusznej recepty. Ja wiem, że postąpiłam słusznie. Dobrze dla mnie samej i dla dziecka. Chcę rozwijać się zawodowo i wiem, że gdybym nie miała takiej możliwości, nie czułabym się spełniona i szczęśliwa. A dziecko przecież potrzebuje szczęśliwej matki :)

Teraz po paru tygodniach utwierdzam się w mojej decyzji. Widzę, że synek jest radosny jak dawniej i wiem, że ten mój powrót do życia zawodowego i jemu służy. Cudowna opiekunka poświęca mu każdą chwilę, doświadcza różnorodności innych ludzi, uczy się samodzielności i zaradności. Jest spokojny i ma poczucie bezpieczeństwa, bo wie, że wrócę. A jak wrócę, to będę tylko jego. To, że rodzic pracuje nie znaczy, że zaniedbuje dziecko!

A jak wyglądał pierwszy dzień mojej nieobecności i rozłąka? Do dziś nie mogę wyjść z podziwu, jakim mądrym dzieckiem może być 14-miesięczny człowieczek. Na pożegnanie przytulił się do mnie mocno, pomachał mi raczką i powiedział słodko "papa"... Potem cały dzień brykał, śmiał się, cudnie bawił... i tak jest do dziś :) Na co były te moje obawy i lęki? Nie wiem :) Gdzieś czytałam, że tak naprawdę to mamy gorzej znoszą rozłąkę i bardziej się tym wszystkim przejmują niż ich dzieci. I coś w tym jest.

Czy w całej tej sytuacji coś straciłam? Chyba nie. 
Zyskałam coś jeszcze. Chwila, gdy wracam do domu, a moje dziecko biegnie do mnie z wielką radością, by mnie powitać i rzucić mi się w ramiona... Bezcenne... ;)

2 lutego 2013

Rodzina i nasze korzenie

Od dawien dawna jestem miłośniczką dobrej książki. Codziennie wieczorem, gdy zmęczenie nie daje za bardzo o sobie znać i wszystkie sprawy dnia już za mną, przygotowana do pokrzepiającego snu - nie mogę sobie odmówić tej przyjemności wzięcia do rąk pachnącej drukiem powieści.. i zaczytania się. Choćby na parę chwil.

W przerwach pomiędzy jedną pozycją a drugą sięgam po czasopisma. Tam zazwyczaj zaczytuję się w historiach innych ludzi. Często są to historie smutne, pełne bólu.. ale też łez szczęścia.

Ostatnio właśnie przeczytałam pewną historię starszej kobiety. Na stronach znanego pisadła wspomina i opowiada swoje życie. Trudne. Dzieciństwo spędzone w biedzie, ale z poczuciem bezpieczeństwa i miłości. Spokojne do czasów wojny, gdy jako nastolatka zostaje zmuszona do ciężkiej pracy w lagrach okupowanego kraju z dala od rodziny. Praca ciężka od świtu do nocy. Warunki nieludzkie, brak jedzenia, ciągły głód i zimno. Towarzyszący codziennie lęk o swoje zdrowie, życie. Trzy razy cudem unika śmierci. Po kilku latach w czasie wędrówki na śmierć, wykorzystując zamieszanie, ucieka. Dzięki determinacji i niemałemu sprytowi wraca do rodzinnej wsi. Nie wie, że te ziemie nie należą już do Polski.
Na miejscu zastaje pusty dom. Rodzina zniknęła, a ona nie wie co się z nimi stało i gdzie przebywają, czy jeszcze żyją. W jej sercu gości ogromna pustka. Smutek, żal i ogromna tęsknota za matką, ojcem i siostrą.
Po kolejnych latach życie zmienia się na lepsze. Poznaje swoją miłość życia, wychodzi za mąż, rodzi i wychowuje czwórkę dzieci. Żyje szczęśliwie.
Jednak ona nie zapomina o przeszłości. O swoich korzeniach. Cały czas nosi w swoim sercu tęsknotę za najbliższymi. Swój smutek ukrywa przed dziećmi, tylko mąż wie, jak bardzo cierpi.
Majowy poranek przynosi nadzieję. Mąż przeglądając pewien tygodnik natrafia na anons. Notatka napisana zwięźle, to prośba pewnej kobiety o pomoc w odnalezieniu córki wywiezionej do lagrów. To matka bohaterki. Potem historia toczy się szybko. Kontakt z redakcją pozwala na spotkanie po latach. Latach rozłąki i bólu.

Przyznaję, że czytając tą historię ryczałam jak bóbr ;) Chyba nie dla mnie takie zwierzenia. Mam wrażenie, że im jestem coraz starsza, tym bardziej doceniam fakt posiadania rodziny. Przez duże R.
Czasem jak czytam takie historie życiem pisane, to mam wrażenie, że to się nie mogło stać. A jednak.
Żyjemy w czasach pokoju i dobrobytu. Tak naprawdę nigdy nie zrozumiemy, co znaczy żyć w czasach wojny i okupacji. Co znaczy codziennie budzić się z przeogromnym lękiem. Kładąc się spać nie zastanawiać się nad tym, czy dożyjemy jutra.

Ale w tej historii tym, co mnie najbardziej dotknęło to więź rodzinna. To ogromne poczucie przynależności do danej grupy. To ogromna potrzeba posiadania własnych korzeni. Ogromna determinacja w poszukiwaniu utraconej rodziny. Bohaterka mając już własną rodzinę czuła się ogromnie samotna i opuszczona. Czuła się, jak drzewo wyrwane w raz z korzeniami. Bez przeszłości.

A mnie nachodzą refleksje. Mam niestety świadomość tego, że w dzisiejszych czasach jakoś tak zacierają się granice naszej przynależności do rodziny. Nie doceniamy czym jest rodzina. Nie doceniamy tego, że mamy korzenie i znamy przeszłość swoją i swoich przodków. Wiemy, jak kształtowała się historia naszej rodziny i wiemy, jaką rolę my w niej pełnimy. Tak do końca nie zdajemy sobie sprawy z tego, że to ogromne szczęście żyć na co dzień w rodzinie, nie lękać się o to, że zostaniemy siłą rozdzieleni, wyrwani z niej w raz z korzeniami. 
Ja sobie tego nie wyobrażam!

Rodzina to fundament mojego i Twojego życia. Codziennie staram się pielęgnować jej historię. Walczę z burzami, które nad nią niejednokrotnie się kotłują. Złoszczę się na nią, mam jej dość, ale pomimo to zawsze do niej wracam. To jakaś nieopisana i tajemna siła. Nie mogę ot tak po prostu z nią walczyć i tym samym z rodziny zrezygnować i się jej wyrzec. 
Mam świadomość tego, że nawet gdybym to zrobiła, to o moich korzeniach będą pamiętać geny, które w sobie noszę. Tak naprawdę tej więzi krwi nie da się pokonać. Ona będzie w nas zawsze. Codzienność, nasze zachowania i wybory będą nam o tym przypominać.  Ale to chyba dobrze?!

Wszystkie kolory tęczy...

Wszystko na opak. Nie tak jak byśmy chcieli.
Nie tak miało być. Jest tak, a my chcemy inaczej.
Wszystko dobrze - ale ja czuję, że coś jest nie tak. Coś umyka. Coś wymyka się spod mojej kontroli. Ale co dokładnie? Nie wiem.

Tajemnicą okryte moje życie. Moje istnienie. Tajemnica do przemilczenia. Na zawsze.

Jestem zdrowa - ale czuję się jak powalona ciężką chorobą osoba. Bez przyczyny żadnej.
Jestem młoda ciałem i duchem - lecz czuję się staro. Moje ciało jak staruszki, powolne, zmęczone. Moja dusza obciążona życiem, zmartwieniami, doświadczeniami starej kobiety.
Szczęście gości w moim życiu - lecz go nie dostrzegam i mam wrażenie, że gości ono w życiu kogoś innego.
Przede mną cel - ale ja nie wiem, dokąd on prowadzi. Do rozczarowania?  
Mam przyjaciół - ale tak, jak by ich nie było. Pustka, cisza. Uwikłani w sieć codziennych spraw.
Każdego ranka dostaję w prezencie nowy dzień - lecz nie potrafię wykorzystać go, tak jak powinnam. Tyle nieokreślonych sensem chwil. Tyle przegranych minut. Nieefektywnych godzin.
Noc przede mną - cicha, ciemna i spokojna. Lecz nie przynosząca mi ukojenia i wytchnienia. Płaszcz nocy otula mnie ciężarem swych trosk. Poddaje się. Zasypiam snem niespokojnym i lekkim.

Co mogę zrobić? Kilka kroków do przodu i jeden do tyłu. Nie więcej. Nie warto.
Siłą swego umysłu mogę sprawić, że moje zmęczone ciało znów odzyska energię, że przestanie być ciałem staruszki. To proste. Muszę tylko chcieć. Chcieć poczuć się zdrową, chcieć dostrzegać szczęście, chcieć dążyć do celu.

Niech każdy nowy dzień jest przeżyty, jakby był moim ostatnim. 
Niech każda noc jest moim osobistym ukojeniem.

Nie mogę się poddać. Nie warto. Chcę żyć coraz lepiej, świadomiej. Po swojemu.
Pozwolę sobie na to. Przecież to moje życie. Ja za nie odpowiadam i z niego się rozliczę.

Co z tego, że wszystko jest nie tak.
Jest ciekawie, kolorowo. 
Życie inspiruje mnie do działania. 
To samo życie, które mieni się wszystkimi kolorami tęczy.

Tulasek i "papa" na pożegnanie

Nie lubię ostatnio komputerów i tym podobnie. A to dlaczego? Prawda wyjdzie zapewne kilkanaście linijek niżej... Tymczasem pisząc, że nie lubię ów w/w, sama przed sobą się tłumaczę, dlaczego tak długo tutaj nie zaglądałam i nie dawałam znaku życia ;)

Jak wcześniej wspominałam czekały mnie zmiany. I to niemałe. Jeszcze wtedy tak do końca nie wiedziałam na 100%, czy one na pewno nadejdą, a tu się okazało, że nadeszły i to zdecydowanie za szybko.
Zaskoczył mnie nagły zwrot zdarzeń.

Ale od początku. Po urodzeniu dziecka postanowiłam, że zostanę przy nim rok. Wiem, że była to słuszna decyzja. Widzieć jak synek z bezradnego noworodka, przemienia się w coraz więcej umiejącego niemowlaczka, a potem dziecka, to doświadczenie bezcenne. Te chwile wspólnie spędzone, kiedy rodziła i umacniała się nasza niezwykła więź, to coś pięknego i nie dającego się z niczym porównać, a świadomość tego, że kiedyś mój mały synek już nie będzie taką kochaną "przylepą", była tylko potwierdzeniem tego, że ten pierwszy rok życia dziecka jest takim niezwykłym momentem mojego życia, że nie chcę go "przeoczyć", a tym samym skazywać się na jego brak...

Rok szybo minął, a ja pełna energii mama zapragnęłam czegoś innego. Pewnej odmiany. W mojej głowie coraz częściej pojawiała się myśl o powrocie do pracy. I mając negatywne doświadczenia w tej dziedzinie zaczęłam walczyć o ten trudny powrót na rynek pracy. Nie było łatwo i wiele rozczarowań było moim udziałem.. ale w końcu się udało. Tak oto pracuję sobie od lutego w pewnej Fundacji, praca bardzo mi się podoba, a jej charakter inspiruje do rozwoju i do pracy nad sobą. Minusem, praca także przy komputerze, także po powrocie do domu, mam go serdecznie dość... ;)

Powrót do pracy nie był trudny (w sensie emocjonalnym), ale zostawienie dziecka w rękach opiekunki to już zupełnie inna historia. Może się wydawać, że dla kobiety, która wraca do pacy po urodzeniu dziecka, której nie wystarcza rola matki, żony, ale też pragnie realizować się w życiu zawodowym, zostawienie dziecka nie jest problemem. Ale to mit. Chyba tylko niewiele mam, nastawionych  bardziej na własną karierę jest łatwo taki krok uczynić.
Mnie było bardzo ciężko. Wystarczyła sama myśl, że na te długie godziny zostawiam swoją kruszynkę pod opieką chcąc nie chcąc obcej osoby, wpadałam w ogromny smutek, a oczy ciągle pełne łez. 
Towarzyszyły mi przeróżne emocje. 
Radość, że czeka mnie nowa praca i tym samym nowe wyzwanie.
Smutek i żal, że już nie będę spędzać tyle czasu z moim synkiem.
Lęk przed tym, jak poradzi sobie moje dziecko, czy się przyzwyczai do nowej osoby, czy nie będzie miało do mnie żalu, że je opuszczam na tak długo, czy ta rozłąka nie odbije się na jego zdrowiu i rozwoju emocjonalnym.. itp, itd.
Do powyższych emocji dochodziło poczucie winy, podsycane przez pewne osoby. To po słowach wypowiadanych przez nie, często zadawałam sobie to pytanie, czy dobrze robię? Czy nie jest tak, że myślę tylko o sobie? Zamiast być dalej przy dziecku, wspierać je w rozwoju, ja idę do pracy. Czy jestem dobrą matką? Taki totalny mętlik. Wydawałoby się nie do ogarnięcia...

Zostać z dzieckiem, czy wrócić do pracy? To ogromny dylemat niejednej matki. Bardzo trudny wybór. Chyba nie ma idealnego rozwiązania i jednej słusznej recepty. Ja wiem, że postąpiłam słusznie. Dobrze dla mnie samej i dla dziecka. Chcę rozwijać się zawodowo i wiem, że gdybym nie miała takiej możliwości, nie czułabym się spełniona i szczęśliwa. A dziecko przecież potrzebuje szczęśliwej matki :)

Teraz po paru tygodniach utwierdzam się w mojej decyzji. Widzę, że synek jest radosny jak dawniej i wiem, że ten mój powrót do życia zawodowego i jemu służy. Cudowna opiekunka poświęca mu każdą chwilę, doświadcza różnorodności innych ludzi, uczy się samodzielności i zaradności. Jest spokojny i ma poczucie bezpieczeństwa, bo wie, że wrócę. A jak wrócę, to będę tylko jego. To, że rodzic pracuje nie znaczy, że zaniedbuje dziecko!

A jak wyglądał pierwszy dzień mojej nieobecności i rozłąka? Do dziś nie mogę wyjść z podziwu, jakim mądrym dzieckiem może być 14-miesięczny człowieczek. Na pożegnanie przytulił się do mnie mocno, pomachał mi raczką i powiedział słodko "papa"... Potem cały dzień brykał, śmiał się, cudnie bawił... i tak jest do dziś :) Na co były te moje obawy i lęki? Nie wiem :) Gdzieś czytałam, że tak naprawdę to mamy gorzej znoszą rozłąkę i bardziej się tym wszystkim przejmują niż ich dzieci. I coś w tym jest.

Czy w całej tej sytuacji coś straciłam? Chyba nie. 
Zyskałam coś jeszcze. Chwila, gdy wracam do domu, a moje dziecko biegnie do mnie z wielką radością, by mnie powitać i rzucić mi się w ramiona... Bezcenne... ;)

Rodzina i nasze korzenie

Od dawien dawna jestem miłośniczką dobrej książki. Codziennie wieczorem, gdy zmęczenie nie daje za bardzo o sobie znać i wszystkie sprawy dnia już za mną, przygotowana do pokrzepiającego snu - nie mogę sobie odmówić tej przyjemności wzięcia do rąk pachnącej drukiem powieści.. i zaczytania się. Choćby na parę chwil.

W przerwach pomiędzy jedną pozycją a drugą sięgam po czasopisma. Tam zazwyczaj zaczytuję się w historiach innych ludzi. Często są to historie smutne, pełne bólu.. ale też łez szczęścia.

Ostatnio właśnie przeczytałam pewną historię starszej kobiety. Na stronach znanego pisadła wspomina i opowiada swoje życie. Trudne. Dzieciństwo spędzone w biedzie, ale z poczuciem bezpieczeństwa i miłości. Spokojne do czasów wojny, gdy jako nastolatka zostaje zmuszona do ciężkiej pracy w lagrach okupowanego kraju z dala od rodziny. Praca ciężka od świtu do nocy. Warunki nieludzkie, brak jedzenia, ciągły głód i zimno. Towarzyszący codziennie lęk o swoje zdrowie, życie. Trzy razy cudem unika śmierci. Po kilku latach w czasie wędrówki na śmierć, wykorzystując zamieszanie, ucieka. Dzięki determinacji i niemałemu sprytowi wraca do rodzinnej wsi. Nie wie, że te ziemie nie należą już do Polski.
Na miejscu zastaje pusty dom. Rodzina zniknęła, a ona nie wie co się z nimi stało i gdzie przebywają, czy jeszcze żyją. W jej sercu gości ogromna pustka. Smutek, żal i ogromna tęsknota za matką, ojcem i siostrą.
Po kolejnych latach życie zmienia się na lepsze. Poznaje swoją miłość życia, wychodzi za mąż, rodzi i wychowuje czwórkę dzieci. Żyje szczęśliwie.
Jednak ona nie zapomina o przeszłości. O swoich korzeniach. Cały czas nosi w swoim sercu tęsknotę za najbliższymi. Swój smutek ukrywa przed dziećmi, tylko mąż wie, jak bardzo cierpi.
Majowy poranek przynosi nadzieję. Mąż przeglądając pewien tygodnik natrafia na anons. Notatka napisana zwięźle, to prośba pewnej kobiety o pomoc w odnalezieniu córki wywiezionej do lagrów. To matka bohaterki. Potem historia toczy się szybko. Kontakt z redakcją pozwala na spotkanie po latach. Latach rozłąki i bólu.

Przyznaję, że czytając tą historię ryczałam jak bóbr ;) Chyba nie dla mnie takie zwierzenia. Mam wrażenie, że im jestem coraz starsza, tym bardziej doceniam fakt posiadania rodziny. Przez duże R.
Czasem jak czytam takie historie życiem pisane, to mam wrażenie, że to się nie mogło stać. A jednak.
Żyjemy w czasach pokoju i dobrobytu. Tak naprawdę nigdy nie zrozumiemy, co znaczy żyć w czasach wojny i okupacji. Co znaczy codziennie budzić się z przeogromnym lękiem. Kładąc się spać nie zastanawiać się nad tym, czy dożyjemy jutra.

Ale w tej historii tym, co mnie najbardziej dotknęło to więź rodzinna. To ogromne poczucie przynależności do danej grupy. To ogromna potrzeba posiadania własnych korzeni. Ogromna determinacja w poszukiwaniu utraconej rodziny. Bohaterka mając już własną rodzinę czuła się ogromnie samotna i opuszczona. Czuła się, jak drzewo wyrwane w raz z korzeniami. Bez przeszłości.

A mnie nachodzą refleksje. Mam niestety świadomość tego, że w dzisiejszych czasach jakoś tak zacierają się granice naszej przynależności do rodziny. Nie doceniamy czym jest rodzina. Nie doceniamy tego, że mamy korzenie i znamy przeszłość swoją i swoich przodków. Wiemy, jak kształtowała się historia naszej rodziny i wiemy, jaką rolę my w niej pełnimy. Tak do końca nie zdajemy sobie sprawy z tego, że to ogromne szczęście żyć na co dzień w rodzinie, nie lękać się o to, że zostaniemy siłą rozdzieleni, wyrwani z niej w raz z korzeniami. 
Ja sobie tego nie wyobrażam!

Rodzina to fundament mojego i Twojego życia. Codziennie staram się pielęgnować jej historię. Walczę z burzami, które nad nią niejednokrotnie się kotłują. Złoszczę się na nią, mam jej dość, ale pomimo to zawsze do niej wracam. To jakaś nieopisana i tajemna siła. Nie mogę ot tak po prostu z nią walczyć i tym samym z rodziny zrezygnować i się jej wyrzec. 
Mam świadomość tego, że nawet gdybym to zrobiła, to o moich korzeniach będą pamiętać geny, które w sobie noszę. Tak naprawdę tej więzi krwi nie da się pokonać. Ona będzie w nas zawsze. Codzienność, nasze zachowania i wybory będą nam o tym przypominać.  Ale to chyba dobrze?!