24 sierpnia 2016

Dołujące rozmowy....

Kobieta decydująca się na dziecko nie ma łatwo. Oczywiście kobieta pracująca, lub chcąca pracować zawodowo. 

Decydując się na drugie dziecko wiedziałam, że powrót do pracy, właściwie powrót na rynek pracy będzie bardzo trudny.
Jakoś tak mam ciągle pod górkę i nie widzę, by ta góra się kiedykolwiek skończyła. 
Niestety powrót do poprzedniej pracy został zamknięty, więc na nowo muszę podejmować trud znalezienia nowej.

Ostatnie kilka miesięcy to pasmo ciągłych chwilowych radości i nadziei, po których następuje mocne uderzenie porażki, a co za tym idzie spadku wiary w siebie i w swoje możliwości.

Dwa razy zdarzyło się, że praca była już na wyciągnięcie ręki. Pierwszej nie podjęłam w momencie, gdy doszłam do etapu badań lekarskich. Cóż, lekarz medycyny pracy ma swoje racje i jeśli stanowczo odradza daną pracę i widzi przeciwwskazania do jej podjęcia, to nie ma się co spierać. Wszak zdrowie ważniejsze. 
Druga jakoś tak za szybko przyszła i jak się okazało szybko się zakończyła. Tyle krętactw, kłamstw i manipulacji ze strony szefowej to nie doświadczyłam nigdy i nigdzie. I to w niespełna 3 tygodnie. Tyle nerwów i stresu nie życzę nikomu.

Potem tylko rozmowy kwalifikacyjne. Jak dla mnie najgorsza rzecz. Nigdy nie czułam się na nich pewnie i zapewne nigdy się tak nie poczuję. Ta ciągła ocena, pytania, które często z samą pracą mają nie wiele wspólnego. Zawsze, gdy pada pytanie o moją ostatnią przerwę (urlop macierzyński), to już na starcie czuję się na przegranej pozycji. 
Bo, gdy ma się dwójkę małych dzieci, to czy można być dobrym, niezawodnym pracownikiem? Myślę, że tak, ale wątpię, by pracodawcy myśleli podobnie.

Sama z resztą przyznaję, że tak naprawdę, nie wiem, co decyduje o tym, że ktoś "wygrywa" i z rzeszy kandydatów, to właśnie on jest tym szczęśliwcem i dostaje pracę. 
Często mam wrażenie, że rozmowy kwalifikacyjne to przede wszystkim swoisty casting na to, kto jest "fajniejszy", ładniejszy (niestety!), bardziej wygadany i kto ma więcej talentów. 
A czy doświadczenie, wykształcenie ma jeszcze jakąś wartość? Myślę, że nie. 
Najważniejsze, by najlepiej się sprzedać, oczarować potencjalnego pracodawcę i oczywiście nie mieć żadnych zobowiązań. Żyć jak wolny ptak, poświęcając się tylko pracy i nawet nie myśleć o rodzinie.

Po każdej przegranej rozmowie zastanawiam się, co znowu poszło nie tak. Źle się ubrałam, nie taki makijaż? A może źle odpowiadałam na pytania? A może błędem jest to, że mam rodzinę i małe dzieci? Może za małe doświadczenie? A może za stara po prostu jestem? Za brzydka? Może jednak o wykształcenie chodzi? Za mało różnorakich studiów, kursów - przecież to świadczy, że się nie rozwijam i nie inwestuję w siebie, prawda?

Nie wiem, gdzie leży prawda i jakimi tak naprawdę wytycznymi kieruje się pracodawca. 
Zazdroszczę szczęśliwcom, którym po prostu szybko i bezboleśnie udaje się znaleźć wartościową pracę.
Ja z każdą kolejną rozmową, lub brakiem jakiejkolwiek odpowiedzi na złożone CV - czuję się coraz bardziej zniechęcona, poddana i bez nadziei, że kiedykolwiek mi się uda.  Przecież zawsze znajdzie się ktoś lepszy.
Dobrze wiem, że im dłużej się szuka, tym jest coraz trudniej. 

14 czerwca 2016

Biegiem przez miasto

Od pierwszych zawodów (oczywiście amatorskich) minął niespełna miesiąc, bardzo szybki miesiąc, a tu już koniec maja i kolejny bieg. Tym razem w moim rodzimym mieście. 
Wydawałoby się, że kolejny miesiąc treningów przyniesie poprawę, być może mało widoczną, ale jednak. A jak było?

Bieg Fiata. Jedyny w mieście bieg uliczny organizowany rokrocznie na dużą skalę, w tym roku to już 24 edycja, której towarzyszyły również Mistrzostwa Kobiet. 
Oczywiście w Mistrzostwach Kobiet nie startowałam, bo daleko mi do kobiet wymiatających na trasie niejednego mężczyznę... :)

Od Męża słyszałam, że to trudniejsza bieg, niż ten w Cieszynie, ale że ciekawszy. A na czym trudność polega? Podbiegi. Spore i częste. Ale o tym później. To zaczynamy przygodę. 

Cztery dni przed startem zamieniłam biegowe treningi na mniej wyczerpujące wypady rowerowe i ćwiczenia wzmacniające górne partie ciała, głównie brzuch, bo wbrew pozorom podczas biegu nie tylko "nogi pracują", a mocny brzuszek pozwala na bardziej efektywny i szybszy bieg. 
Odpoczywałam aktywnie i z niepokojem patrzyłam w niebo i na prognozę pogody. Czego się bałam? Nie deszczu, nie burz i zimna, ale właśnie słońca i upału. 
I niestety niedziela powitała nas w mało sprzyjającej dla biegaczy aurze. Niebo zasnute ciężkimi, zwiastującymi burzę chmurami, duchota niesamowita, na termometrze niespełna 30 stopni. Najgorsza pogoda jaka może towarzyszyć podczas biegu.
Wiedziałam, że będzie ciężko.

Ale skoro już zapisana byłam, numer startowy w przeddzień biegu odebrałam, to nie pozostawało mi nic innego, jak stanąć z innymi na linii startu i zawalczyć.
Zawalczyć o własne zwycięstwo, spróbować pokonać siebie i swoje ograniczenia. Bo ograniczenia tkwią przede wszystkim w głowie. 

Na start dotarłam pieszo, dzięki temu nie potrzebowałam już większej rozgrzewki. Na miejscu mnóstwo adeptów biegania, również tych z niepełnosprawnością. I to oni jako pierwsi wystartowali.

Ok, wybiła godzina 11. Żar leje się z nieba, a my startujemy.

Już na samym początku mamy sporą górkę! Takich większych podbiegów będzie jeszcze sporo na trasie. To nic, biegniemy, bo wstyd wystartować i nie dobiec do mety, prawda?

Początek, jakieś 2-3 km, to totalna mordęga dla moich nóg, a jeszcze bardziej dla serca i głowy... Zanim człowiek się rozkręci i nim tętno i oddech się unormuje mija nieco czasu. W tym przypadku o tyle trudniej, że wciąż pod górkę i tak niemiłosiernie gorąco... :( Ale nie poddajemy się, biegniemy dalej. Atmosfera rewelacyjna, kibice na całej długości przemierzanych ulic, ruch wstrzymany - nic, tylko biec i nie myśleć za dużo. Przede wszystkim nie myśleć, ile jeszcze przed nami.


Przyznaję, że te pierwsze kilometry totalnie mnie osłabiły. Mocno zwolniłam, bo bałam się, że zaraz po prostu padnę... I jak się okazało, to była dobra taktyka, bo po 5 km (półmetku), kiedy już trasa zrobiła się bardziej znośna, wykrzesałam z siebie pokłady energii i podobnie, jak w cieszyńskich zawodach podkręciłam potem mocno tempo, by znów przeskoczyć o jakieś 20 miejsc do przodu :)
 

Na czwartym kilometrze był punkt nawodnienia, niestety dla tych biegaczy startujących i ulokowanych pośrodku - wody już nie starczyło. Podobnie było przy drugim punkcie. Niesamowita  porażka organizatorów biegu! Dopiero na ok.8 km spragnieni biegacze mogli dostać kubeczek jakże wyczekiwanej wody


Ja z całego serca dziękuję pewnej pani, która kibicując na trasie (gdzieś w połowie), użyczyła mi i innym biegaczkom swojej wody. Chyba nie zdawała sobie nawet sprawy, jak bardzo pomógł mi ten prosty gest życzliwości, bo po kilku łykach mój organizm na nowo odżył i odzyskał siły do dalszej walki :)


Z relacji męża wiem, że na Biegu Fiata zazwyczaj ustawiane są wodne kurtyny. Więc nie mogę również zrozumieć, że prawie wtedy, przy ogromnie upalnej pogodzie i tego elementu zabrakło. 

Niestety, wielu (bardzo wielu) startujących padało jak muchy. Kilkoro z nich leżących na trawie na poboczu mijałam. A zewsząd słychać było syrenę jeżdżącej tam i z powrotem karetki. Wielu, być może nawet doświadczonych biegaczy biegu nie ukończyło, bo po prostu organizm odmówił im posłuszeństwa :(

Ja do mety dobiegłam szczęśliwie i o dziwo, w bardzo dobrej kondycji :) Oczywiście chciałam zmieścić się w godzinie (a być może złamać wcześniejszy wynik), ale pogoda niestety nie ułatwiła mi tego zamierzenia. W sumie, jak tak przeanalizuję całą, niełatwą trasę i trudne warunki pogodowe, to dochodzę do wniosku, że uzyskany czas godziny i 3 minut jest całkiem niezły. Oczywiście dla takiego zupełnego amatora jak ja :)


Ogólnie - bieg sympatyczny. Cała trasa rewelacyjnie zabezpieczona i oznaczona. Na całej jej długości rzesza przesympatycznych kibiców. Dopóki się z tym nie spotkałam, to nie zdawałam sobie sprawy,
jak miłe słowa kibiców i zachęcanie do dalszej drogi dodaje sił i wiary w swoje możliwości. Dziękuję wszystkim kibicom, którzy swoim uśmiechem i skandowaniem wspierali mnie na trasie. Mocy dodawali również Spartanie, którzy swoją obecnością wspierali chorego Marka, biegli (głównie szli) razem z nami i energetyczną muzyką "popychali" nas do przodu :)

I sam fakt, że można się bezkarnie przebiec po głównych ulicach miasta również dodaje smaku całej imprezie. 

Tym razem na mecie czekał na mnie medal :) Tak na marginesie, medal z biegu cieszyńskiego został przesłany pocztą.

Potem pyszny posiłek i zasłużony odpoczynek z książką :) 
A czy pobiegnę za rok? Całkiem możliwe :) 

16 maja 2016

Emocja. Ta negatywna...

Złość. Taka negatywna emocja, a mnie niestety w ostatnim czasie często towarzyszy. 
Złoszczę się często i sama nie wiem do końca, z czego ta częstotliwość wynika. Czy w moim życiu pojawiły się sytuacje, rzeczy, które mnie po prostu powiedzmy wprost - wkurzają, czy być może dopada mnie syndrom, którego imię "zmęczenie materiału"?

Mam wrażenie, że kiedyś (!) byłam bardziej spokojną osobą, a może było tak, że skrywałam przed całym światem prawdziwe uczucia, przede wszystkim te negatywne. 
Bo tak łatwiej było, tak bardziej właściwie, przecież ranić innych nie można. Ciągła gra. Uśmiech na twarzy, choć w sercu burza. I czysta złość. Na niespodziewane sytuacje, na ludzi, którzy zawiedli, nie dotrzymali słowa, a być może zranili.  

Człowiek nie istnieje bez emocji. Oczywistym jest, że dobre emocje jak np. radość są tolerowane bez oporu, pożądane przez innych i przez nas samych. Gorzej, gdy targają nami te złe, jak ta właśnie złość, która chyba każdego dotyczy. Ona już taka pożądana nie jest, lepiej się z nią nie obnosić, lepiej ją ukryć gdzieś tam na dnie swojej duszy. Tylko nie wiem, czy tak jest dobrze. 

Nie możemy zaprzeczyć, że oprócz tych wzniosłych emocji doświadczamy i tych złych. Jesteśmy tylko ludźmi. 
Ja na pewno jestem tylko człowiekiem i do złości się przyznaję, bo jest nieodłączną częścią mnie samej. 
Choćbym nie wiem jak walczyła, nie wygram z nią. Mogę tylko starać się jak najrzadziej ją okazywać, a przede wszystkim w odpowiedni sposób ją rozładowywać. Bo tłumić się jej nie powinno. Tego nauczyło mnie życie. A że przynosi potem ogromne wyrzuty sumienia, to już inna historia...

Zawsze znajdzie się sytuacja, która wyzwoli moją złość. Wiele rzeczy mnie wkurza i nic na to nie poradzę. A najbardziej złości mnie to, że się wkurzam, czasami niepotrzebnie. 
Wiem, że wystarczyłoby policzyć do dziesięciu, zrobić kilka głębszych oddechów i może po złości nie byłoby śladu. 
Czasami mi się to udaje, ale teoria jest o wiele trudniejsza od praktyki. Bo są dni, kiedy nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi, a są i takie, kiedy nawet jedno negatywne słowo doprowadza mnie do szału, którego nie da się tak łatwo zatrzymać. Potem wyrzuty sumienia, że znowu się nie udało zdusić w zarodku. Tej negatywnej. Emocji. Takie błędne koło. 

Co dzień walczę. Sama ze sobą i ze swoją złością.
Nie udaję, że jej nie ma. Bo jest i bez niej ja bym nie istniała.
Lepsza ta złość niż obojętność. To wiem na pewno.

5 maja 2016

Cegłą w oko...

Choroba nie wybiera, dlatego tak już niestety mam, że co jakiś czas muszę jechać do Kliniki na Ceglanej. Kto tam miał przyjemność być, ten wie, jakie trzeba mieć zdrowie, w szczególności psychiczne, by spokojnie przejść wszystkie procedury związane z ową wizytą.

Przyznaję, jak zbliża się wizyta w Klinice tak jakoś na kilka dni przed humor spada mi o jakieś 80%, a nerwowość wzrasta o 20%. 
Ale kto lubi przychodnie, szpitale, kliniki? No właśnie, do wyjątków nie należę. Ale cóż zrobić, trzeba jechać to jedziemy! Moim szoferem i towarzyszem podróży jest Mąż, a umilaczami czasu (nie zawsze) dzieci.
Więc zaczynamy podróż :)

Samo dotarcie do Kliniki trwa dłużej lub krócej, w zależności od niespodzianek, jakie nas czekają na drogach. Zazwyczaj jakieś przestoje są, bo przecie te roboty drogowe nie mają końca...
Ok, jako że z dojazdem większych problemów nie ma, to z parkowaniem i owszem. Problemy są i to nie małe.
Na miejsce parkingowe przy Klinice i w bliskich okolicach nie ma co liczyć, z doświadczenia więc od razu szukamy miejscówki na dzikim parkingu kilka kilometrów od miejsca docelowego. Nie rzadko jest to skrawek zabłoconego trawnika. Ale nie ma co narzekać, do Szpitala spokojnie przecież możemy dojść pieszo, bo w sumie co jak co, ale nogi zdrowe mamy :)

Po dotarciu na miejsce wita nas okazały hol i nie mniej okazała kolejka do rejestracji. Wije się jak różnobarwny wąż. Na ogół trudno zweryfikować, gdzie jej początek, a gdzie koniec. Jak już mi się to uda, pełna zapału staję na jej końcu, ale ostatnia długo nie jestem, bo po kilkunastu minutach ja już sama końca ogonka nie widzę. Samo dostanie się do okienka rejestracji zajmuje zazwyczaj ok.1-1,5 godziny.
W końcu umęczona i nieraz podenerwowana niezbyt stosownymi zachowaniami innych pacjentów (!) staję przy okienku i po szybkiej rejestracji dostaję wytyczne, gdzie mam się udać. Tyle instrukcji wystarczy, bo po co i dlaczego to wiem :)
Hura, pierwszy etap za nami, kolej na następny.

Jesteśmy na pierwszym piętrze. Przemierzając labirynty korytarzy, z kartką w ręku szukam odpowiednich drzwi. Co byśmy zrobili, gdyby nie te cyferki i numerki...

Jak już odnajdę odpowiednie drzwi gabinetu czeka mnie kolejne oczekiwanie na swoją kolej. Na miejsce siedzące nie ma co liczyć, zajęte szczelnie przez żwawe starsze osoby. Dlatego zazwyczaj szukam miłego kącika z "wolną" ścianą, o którą mogę się oprzeć. Gdy nogi odmawiają mi już posłuszeństwa, jak nastolatka na uczelnianym korytarzu przed egzaminem, zasiadam na ziemi. 

Czas mija powoli, na korytarzu szmer cichych rozmów typu, co komu dolega i kto ma gorzej. 

W końcu pielęgniarka wywołuje moje nazwisko. Wkraczam do drzwi numer 1. Tam zazwyczaj "odbywają" się wstępne badania przeprowadzane przez pielęgniarkę. Czytanie do dali, mierzenie ciśnienia (oczywiście oczu) i najfajniejsza cześć - pierwsze z trzech zakrapianie oczu atropiną. Uwielbiam to szczypanie oczu :) A w międzyczasie szybki wywiad, co dolega, co się pogorszyło itp. I co 10 minut wracam do gabinetu na ponowne kropienie oczu. Po trzecim razie, gdy już moje źrenice wyglądają jak spodki i nic nie jest ich wstanie pomniejszyć, dostaję polecenie, gdzie mam się w następnej kolejności udać.

Jako że moje powiększone na maxa źrenice skutecznie uniemożliwiają mi jako takie widzenie, z pomocą Męża szukam kolejnych drzwi, gdzie już zazwyczaj odbywa się to właściwe badanie/kontrola przeprowadzana przez lekarza specjalistę. Czasami jest tak, że tych drzwi przez jedną wizytę w Katowicach odwiedza się nawet 5. 

Tym razem w kolejnych czeka mnie dokładna kontrola siatkówek i ewentualne ich laserowanie. Oczywiście zanim wejdę na badanie, mija kolejna godzina, czasem dwie. 

Na korytarzach  przewija się mnóstwo ludzi, zazwyczaj starszych, ale i młodych też nie mało. Pod każdymi drzwiami długie kolejki i długie oczekiwanie. Większość pacjentów jest z osobą towarzyszącą, często też, by umilić sobie czas nawiązuje się rozmowy. Tylko niestety miłe i "lekkie" to one nie są. Ja nie lubię dzielić się z innymi, jakie to problemy z oczami mnie dotykają, bo mam wrażenie, że należę do tych cięższych przypadków.

Po specjalistycznej wizycie i rzetelnych badaniach dostaję zalecenia na najbliższy czas, nie rzadko niestety skierowanie na kolejne szczegółowe badania, terapię i sugerowany termin na kolejną kontrolę.

Najgorsze za mną, czas wrócić na parter i stanąć w mniejszej zazwyczaj już kolejce do okienka, gdzie ustala się termin na kolejną wizytę w Klinice.
Po tych wszystkich zawirowaniach człowiek jest tak jakoś zmęczony i przybity (na duchu też), że zazwyczaj ma ochotę jak najszybciej wyjść z tego budynku i nigdy tam nie wrócić.
My na ogół na zakończenie wizyty w Klinice udajemy się do tamtejszej kafejki, gdzie się posilamy - ja zazwyczaj piję pyszną latte na poprawę humoru. Mało skuteczna, lecz zawsze coś...
Potem szybko do samochodu i z powrotem do domu.
I tak mija pół dnia, drugie pół mija mi na smętnym snuciu się po domu i oczekiwaniu, jak porażenie źrenic przejdzie.

Tak ja wiem, inni mają gorzej. Zawsze sobie to powtarzam, by nie zatracić się w smutku i rozpamiętywaniu, gdybym...

Tak to już jest, iż każdy dźwiga swój własny krzyż. 
Ja mam taki i choć żyję z nim od najmłodszych lat i go akceptuję, to jednak nie mogę tak do końca się z tą chorobą pogodzić, a właściwie z ograniczeniami, jakie na mnie wymusza.   

28 kwietnia 2016

Bieg na granicy

Całkiem niedawno zaczęła się moja przygoda z bieganiem i tak mnie ta forma ruchu wciągnęła, że jeszcze w zeszłym roku nieśmiało planowałam, a raczej miałam cichą nadzieję, że w tym roku spróbuję wystartować w jakiś zorganizowanych zawodach dla amatorów.
Gdy już doszłam do 'progu' 10 km, i poczułam, że ten dystans mogę spokojnie pokonać, z wielkimi obawami zapisałam się na organizowany rokrocznie w naszym mieście Biegu Fiata. Odbędzie się końcem maja, więc jeszcze troszkę czasu, by podnieść swoją formę :)

Jednak los przyniósł mi małą niespodziankę.

Mąż po powrocie z Półmaratonu Żywieckiego zasugerował, bym wzięła udział w zbliżającym się Biegu Fortuna w Cieszynie. Impreza dobrze nam znana, bo już wielokrotnie braliśmy w niej udział. Oczywiście to mąż był tym aktywnym uczestnikiem zawodów, a ja z dziećmi jego towarzyszami i kibicami.
Dobrze wspominam te zawody od strony kibica. Zawsze piękna wiosenna pogoda, przepiękna okolica, fajna atmosfera i ludzie.

A tym razem miałam możliwość wziąć udział w zawodach jako zawodniczka ;) Mąż wziął na siebie opiekę nad maluchami, nasz transport na miejsce i oczywiście mobilizujący doping.


Przyznaję, że miałam spore obawy. Czy dam radę przebiec te 10 km bez żadnej niemiłej niespodzianki? Czy zdążę dbiec do mety przed limitem czasu? Bałam się, że wśród tylu bardziej doświadczonych biegaczy po prostu się ośmieszę.

Mąż zachęcał całym sercem, a i ja po głębszym zastanowieniu stwierdziłam, że faktycznie nic nie stoi na przeszkodzie, by spróbować i przeżyć ciekawą przygodę.
Treningowo przebiegniecie tych 10 km nie stanowiło już problemu, a i czasowo nie było źle.

Więc postanowione, próbuje już teraz. Żeby było mi raźniej do udziału w zawodach namówiłam kuzynkę, z która często trenuję. Postanowione, zapisane i opłacone. Pozostało nam czekać do tej godziny 'zero'. No może nie czekać bezczynnie, tylko bardziej aktywnie :)

Gdy miałyśmy gorszy dzień śmiałyśmy się, że w końcu ktoś musi bieg zakończyć, albo też miło będzie przejechać się samochodem z napisem "koniec biegu" :)

W końcu nadszedł ten dzień. Niezbyt sympatyczny, bo zimny i deszczowy. Lecz pogoda nam niestraszna, bo w każdej testowałyśmy naszą wytrzymałość.

Na szczęście w Cieszynie deszczu nie było, ale zimno i pochmurno,  - niespełna 5 stopni i wietrznie. Dla biegaczy pogoda idealna, dla kibiców już mniej. 

Po dotarciu na miejsce i odebraniu pakietu startowego, wyruszyliśmy do centrum miasta w poszukiwaniu zacisznej, a przede wszystkim ciepłej kawiarenki. Czasu do biegu sporo, a że zimno to trzeba było gdzieś ten czas przeczekać, szczególnie ze względu na dzieci. W końcu znaleźliśmy otwartą kawiarnię, tam każdy według uznania  ogrzał się albo przy gorącej czekoladzie, albo jak ja przy pokrzepiającej małej czarnej.  

Pół godziny przed startem z kuzynką wyruszyłyśmy truchtem (taka forma rozgrzewki) na spotkanie z przygodą, a mężów i rozbrykanych maluchów pozostawiliśmy na pastwę ciekawskich właścicielek lokalu :)

Jako, że my należymy do początkujących amatorów biegania, ustawiłyśmy się na starcie w przedziale czasowym 60 minut. Przody pozostawiliśmy zapaleńcom, ścigaczom i żądnym rywalizacji zawodnikom.

Ja nastawiłam się po prostu na przebiegnięcie tego dystansu, tak by bez słaniania się na nogach spokojnie dotrzeć na metę. Czas nie grał większej roli, choć nie ukrywam chciałam zmieścić się w godzinie. Stresu większego nie było, bo limit czasowy wynosił 75 minut. 

Ok, już wybiła dwunasta w południe, odliczanie i start.

Włączyłam pozytywne myślenie i ...pobiegłam swoim właściwym tempem. 
Obawiałam się, że otaczający mnie zawodnicy wpłyną na mnie jakoś tak 'dołująco', ale okazało się, ze wszyscy ustawieni na naszym sektorze biegli właśnie takim energicznym, ale nie za szybkim tempem.  

Biegłam sobie swoim rytmem, nie patrząc zupełnie na innych. Nie czułam presji, ani chęci udowodnienia innym, że mogę więcej. 

Po przebiegnięciu 5 kilometra dopadła mnie niewielka kolka, która niestety sprawiła, że musiałam nieco zwolnić. Na szczęście po mocnych wdechach i łyku wody kolka ustąpiła i już na 6 kilometrze poczułam się na tyle dobrze, że podkręciłam nieco tempo.
Potem,jak przeanalizowałam wyniki czasowe,to okazało się że w drugiej połowie biegłam zdecydowanie szybciej i przeskoczyłam o 20 miejsc do przodu :) 
Ale to nic, bo jak ja zaczynałam 6 kilometr to Kenijczycy (oczywiście!) wyprzedzali mnie i kończyli już swój bieg :) Wcale mnie to nie wprowadziło w zakłopotanie, a inni biegnący krzyczeli "Gdzie Ci się tak śpieszy?", "Przed kim tak uciekasz?" :)

Trasa sympatyczna, raczej płaska i świetnie zorganizowana. Pomocą było oznaczenie kilometrów - wiedziałam ile jeszcze przede mną. Do mety dotarłam w bardzo dobrej formie, bez mega zmęczenia i jak się miło okazało, to złamałam 59 minut. Tak wiem, dla większości to żaden wyczyn, ale dla mnie jak najbardziej. Pierwsze zawody i całkiem nieźle :)

Niestety zabrakło mi może około minuty, by "załapać" się na medal :( Jeden z organizatorów na mecie pocieszał mnie i zapewniał, że tylko przez ich winę zabrakło ok. 200 medali i obiecują przesłać brakujące medale pocztą. 
Cóż, to już nie to samo, jak dostać ów medal na szyję po przekroczeniu mety... No ale, przecież nie o to w tym wszystkim chodzi :)
Ogólnie, biegło się dobrze. Temperatura idealna, zawodnicy sympatyczni i kibice też. Pierwszy raz byłam po tej "drugiej stronie" i przyznaję, że udział w takiej imprezie jako zawodnik jest jeszcze fajniejszy.

Mężowie i maluchy żywo nam kibicowali. Mój starszy synek skandował "Mamy, mamy", a jak koło nich przebiegałam, to krzyknął "To moja mamusia!". Rozczuliło mnie to bardzo, a innych zawodników rozbawiło.


Po biegu zasłużony ciepły posiłek, pamiątkowe zdjęcie i szybciutko w powrotną drogę, bo dzieciaczki przemarznięte, zmęczone i głodne. A mężowie... zmęczeni!

Tylko ja się pytam, po czym?

Dołujące rozmowy....

Kobieta decydująca się na dziecko nie ma łatwo. Oczywiście kobieta pracująca, lub chcąca pracować zawodowo. 

Decydując się na drugie dziecko wiedziałam, że powrót do pracy, właściwie powrót na rynek pracy będzie bardzo trudny.
Jakoś tak mam ciągle pod górkę i nie widzę, by ta góra się kiedykolwiek skończyła. 
Niestety powrót do poprzedniej pracy został zamknięty, więc na nowo muszę podejmować trud znalezienia nowej.

Ostatnie kilka miesięcy to pasmo ciągłych chwilowych radości i nadziei, po których następuje mocne uderzenie porażki, a co za tym idzie spadku wiary w siebie i w swoje możliwości.

Dwa razy zdarzyło się, że praca była już na wyciągnięcie ręki. Pierwszej nie podjęłam w momencie, gdy doszłam do etapu badań lekarskich. Cóż, lekarz medycyny pracy ma swoje racje i jeśli stanowczo odradza daną pracę i widzi przeciwwskazania do jej podjęcia, to nie ma się co spierać. Wszak zdrowie ważniejsze. 
Druga jakoś tak za szybko przyszła i jak się okazało szybko się zakończyła. Tyle krętactw, kłamstw i manipulacji ze strony szefowej to nie doświadczyłam nigdy i nigdzie. I to w niespełna 3 tygodnie. Tyle nerwów i stresu nie życzę nikomu.

Potem tylko rozmowy kwalifikacyjne. Jak dla mnie najgorsza rzecz. Nigdy nie czułam się na nich pewnie i zapewne nigdy się tak nie poczuję. Ta ciągła ocena, pytania, które często z samą pracą mają nie wiele wspólnego. Zawsze, gdy pada pytanie o moją ostatnią przerwę (urlop macierzyński), to już na starcie czuję się na przegranej pozycji. 
Bo, gdy ma się dwójkę małych dzieci, to czy można być dobrym, niezawodnym pracownikiem? Myślę, że tak, ale wątpię, by pracodawcy myśleli podobnie.

Sama z resztą przyznaję, że tak naprawdę, nie wiem, co decyduje o tym, że ktoś "wygrywa" i z rzeszy kandydatów, to właśnie on jest tym szczęśliwcem i dostaje pracę. 
Często mam wrażenie, że rozmowy kwalifikacyjne to przede wszystkim swoisty casting na to, kto jest "fajniejszy", ładniejszy (niestety!), bardziej wygadany i kto ma więcej talentów. 
A czy doświadczenie, wykształcenie ma jeszcze jakąś wartość? Myślę, że nie. 
Najważniejsze, by najlepiej się sprzedać, oczarować potencjalnego pracodawcę i oczywiście nie mieć żadnych zobowiązań. Żyć jak wolny ptak, poświęcając się tylko pracy i nawet nie myśleć o rodzinie.

Po każdej przegranej rozmowie zastanawiam się, co znowu poszło nie tak. Źle się ubrałam, nie taki makijaż? A może źle odpowiadałam na pytania? A może błędem jest to, że mam rodzinę i małe dzieci? Może za małe doświadczenie? A może za stara po prostu jestem? Za brzydka? Może jednak o wykształcenie chodzi? Za mało różnorakich studiów, kursów - przecież to świadczy, że się nie rozwijam i nie inwestuję w siebie, prawda?

Nie wiem, gdzie leży prawda i jakimi tak naprawdę wytycznymi kieruje się pracodawca. 
Zazdroszczę szczęśliwcom, którym po prostu szybko i bezboleśnie udaje się znaleźć wartościową pracę.
Ja z każdą kolejną rozmową, lub brakiem jakiejkolwiek odpowiedzi na złożone CV - czuję się coraz bardziej zniechęcona, poddana i bez nadziei, że kiedykolwiek mi się uda.  Przecież zawsze znajdzie się ktoś lepszy.
Dobrze wiem, że im dłużej się szuka, tym jest coraz trudniej. 

Biegiem przez miasto

Od pierwszych zawodów (oczywiście amatorskich) minął niespełna miesiąc, bardzo szybki miesiąc, a tu już koniec maja i kolejny bieg. Tym razem w moim rodzimym mieście. 
Wydawałoby się, że kolejny miesiąc treningów przyniesie poprawę, być może mało widoczną, ale jednak. A jak było?

Bieg Fiata. Jedyny w mieście bieg uliczny organizowany rokrocznie na dużą skalę, w tym roku to już 24 edycja, której towarzyszyły również Mistrzostwa Kobiet. 
Oczywiście w Mistrzostwach Kobiet nie startowałam, bo daleko mi do kobiet wymiatających na trasie niejednego mężczyznę... :)

Od Męża słyszałam, że to trudniejsza bieg, niż ten w Cieszynie, ale że ciekawszy. A na czym trudność polega? Podbiegi. Spore i częste. Ale o tym później. To zaczynamy przygodę. 

Cztery dni przed startem zamieniłam biegowe treningi na mniej wyczerpujące wypady rowerowe i ćwiczenia wzmacniające górne partie ciała, głównie brzuch, bo wbrew pozorom podczas biegu nie tylko "nogi pracują", a mocny brzuszek pozwala na bardziej efektywny i szybszy bieg. 
Odpoczywałam aktywnie i z niepokojem patrzyłam w niebo i na prognozę pogody. Czego się bałam? Nie deszczu, nie burz i zimna, ale właśnie słońca i upału. 
I niestety niedziela powitała nas w mało sprzyjającej dla biegaczy aurze. Niebo zasnute ciężkimi, zwiastującymi burzę chmurami, duchota niesamowita, na termometrze niespełna 30 stopni. Najgorsza pogoda jaka może towarzyszyć podczas biegu.
Wiedziałam, że będzie ciężko.

Ale skoro już zapisana byłam, numer startowy w przeddzień biegu odebrałam, to nie pozostawało mi nic innego, jak stanąć z innymi na linii startu i zawalczyć.
Zawalczyć o własne zwycięstwo, spróbować pokonać siebie i swoje ograniczenia. Bo ograniczenia tkwią przede wszystkim w głowie. 

Na start dotarłam pieszo, dzięki temu nie potrzebowałam już większej rozgrzewki. Na miejscu mnóstwo adeptów biegania, również tych z niepełnosprawnością. I to oni jako pierwsi wystartowali.

Ok, wybiła godzina 11. Żar leje się z nieba, a my startujemy.

Już na samym początku mamy sporą górkę! Takich większych podbiegów będzie jeszcze sporo na trasie. To nic, biegniemy, bo wstyd wystartować i nie dobiec do mety, prawda?

Początek, jakieś 2-3 km, to totalna mordęga dla moich nóg, a jeszcze bardziej dla serca i głowy... Zanim człowiek się rozkręci i nim tętno i oddech się unormuje mija nieco czasu. W tym przypadku o tyle trudniej, że wciąż pod górkę i tak niemiłosiernie gorąco... :( Ale nie poddajemy się, biegniemy dalej. Atmosfera rewelacyjna, kibice na całej długości przemierzanych ulic, ruch wstrzymany - nic, tylko biec i nie myśleć za dużo. Przede wszystkim nie myśleć, ile jeszcze przed nami.


Przyznaję, że te pierwsze kilometry totalnie mnie osłabiły. Mocno zwolniłam, bo bałam się, że zaraz po prostu padnę... I jak się okazało, to była dobra taktyka, bo po 5 km (półmetku), kiedy już trasa zrobiła się bardziej znośna, wykrzesałam z siebie pokłady energii i podobnie, jak w cieszyńskich zawodach podkręciłam potem mocno tempo, by znów przeskoczyć o jakieś 20 miejsc do przodu :)
 

Na czwartym kilometrze był punkt nawodnienia, niestety dla tych biegaczy startujących i ulokowanych pośrodku - wody już nie starczyło. Podobnie było przy drugim punkcie. Niesamowita  porażka organizatorów biegu! Dopiero na ok.8 km spragnieni biegacze mogli dostać kubeczek jakże wyczekiwanej wody


Ja z całego serca dziękuję pewnej pani, która kibicując na trasie (gdzieś w połowie), użyczyła mi i innym biegaczkom swojej wody. Chyba nie zdawała sobie nawet sprawy, jak bardzo pomógł mi ten prosty gest życzliwości, bo po kilku łykach mój organizm na nowo odżył i odzyskał siły do dalszej walki :)


Z relacji męża wiem, że na Biegu Fiata zazwyczaj ustawiane są wodne kurtyny. Więc nie mogę również zrozumieć, że prawie wtedy, przy ogromnie upalnej pogodzie i tego elementu zabrakło. 

Niestety, wielu (bardzo wielu) startujących padało jak muchy. Kilkoro z nich leżących na trawie na poboczu mijałam. A zewsząd słychać było syrenę jeżdżącej tam i z powrotem karetki. Wielu, być może nawet doświadczonych biegaczy biegu nie ukończyło, bo po prostu organizm odmówił im posłuszeństwa :(

Ja do mety dobiegłam szczęśliwie i o dziwo, w bardzo dobrej kondycji :) Oczywiście chciałam zmieścić się w godzinie (a być może złamać wcześniejszy wynik), ale pogoda niestety nie ułatwiła mi tego zamierzenia. W sumie, jak tak przeanalizuję całą, niełatwą trasę i trudne warunki pogodowe, to dochodzę do wniosku, że uzyskany czas godziny i 3 minut jest całkiem niezły. Oczywiście dla takiego zupełnego amatora jak ja :)


Ogólnie - bieg sympatyczny. Cała trasa rewelacyjnie zabezpieczona i oznaczona. Na całej jej długości rzesza przesympatycznych kibiców. Dopóki się z tym nie spotkałam, to nie zdawałam sobie sprawy,
jak miłe słowa kibiców i zachęcanie do dalszej drogi dodaje sił i wiary w swoje możliwości. Dziękuję wszystkim kibicom, którzy swoim uśmiechem i skandowaniem wspierali mnie na trasie. Mocy dodawali również Spartanie, którzy swoją obecnością wspierali chorego Marka, biegli (głównie szli) razem z nami i energetyczną muzyką "popychali" nas do przodu :)

I sam fakt, że można się bezkarnie przebiec po głównych ulicach miasta również dodaje smaku całej imprezie. 

Tym razem na mecie czekał na mnie medal :) Tak na marginesie, medal z biegu cieszyńskiego został przesłany pocztą.

Potem pyszny posiłek i zasłużony odpoczynek z książką :) 
A czy pobiegnę za rok? Całkiem możliwe :) 

Emocja. Ta negatywna...

Złość. Taka negatywna emocja, a mnie niestety w ostatnim czasie często towarzyszy. 
Złoszczę się często i sama nie wiem do końca, z czego ta częstotliwość wynika. Czy w moim życiu pojawiły się sytuacje, rzeczy, które mnie po prostu powiedzmy wprost - wkurzają, czy być może dopada mnie syndrom, którego imię "zmęczenie materiału"?

Mam wrażenie, że kiedyś (!) byłam bardziej spokojną osobą, a może było tak, że skrywałam przed całym światem prawdziwe uczucia, przede wszystkim te negatywne. 
Bo tak łatwiej było, tak bardziej właściwie, przecież ranić innych nie można. Ciągła gra. Uśmiech na twarzy, choć w sercu burza. I czysta złość. Na niespodziewane sytuacje, na ludzi, którzy zawiedli, nie dotrzymali słowa, a być może zranili.  

Człowiek nie istnieje bez emocji. Oczywistym jest, że dobre emocje jak np. radość są tolerowane bez oporu, pożądane przez innych i przez nas samych. Gorzej, gdy targają nami te złe, jak ta właśnie złość, która chyba każdego dotyczy. Ona już taka pożądana nie jest, lepiej się z nią nie obnosić, lepiej ją ukryć gdzieś tam na dnie swojej duszy. Tylko nie wiem, czy tak jest dobrze. 

Nie możemy zaprzeczyć, że oprócz tych wzniosłych emocji doświadczamy i tych złych. Jesteśmy tylko ludźmi. 
Ja na pewno jestem tylko człowiekiem i do złości się przyznaję, bo jest nieodłączną częścią mnie samej. 
Choćbym nie wiem jak walczyła, nie wygram z nią. Mogę tylko starać się jak najrzadziej ją okazywać, a przede wszystkim w odpowiedni sposób ją rozładowywać. Bo tłumić się jej nie powinno. Tego nauczyło mnie życie. A że przynosi potem ogromne wyrzuty sumienia, to już inna historia...

Zawsze znajdzie się sytuacja, która wyzwoli moją złość. Wiele rzeczy mnie wkurza i nic na to nie poradzę. A najbardziej złości mnie to, że się wkurzam, czasami niepotrzebnie. 
Wiem, że wystarczyłoby policzyć do dziesięciu, zrobić kilka głębszych oddechów i może po złości nie byłoby śladu. 
Czasami mi się to udaje, ale teoria jest o wiele trudniejsza od praktyki. Bo są dni, kiedy nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi, a są i takie, kiedy nawet jedno negatywne słowo doprowadza mnie do szału, którego nie da się tak łatwo zatrzymać. Potem wyrzuty sumienia, że znowu się nie udało zdusić w zarodku. Tej negatywnej. Emocji. Takie błędne koło. 

Co dzień walczę. Sama ze sobą i ze swoją złością.
Nie udaję, że jej nie ma. Bo jest i bez niej ja bym nie istniała.
Lepsza ta złość niż obojętność. To wiem na pewno.

Cegłą w oko...

Choroba nie wybiera, dlatego tak już niestety mam, że co jakiś czas muszę jechać do Kliniki na Ceglanej. Kto tam miał przyjemność być, ten wie, jakie trzeba mieć zdrowie, w szczególności psychiczne, by spokojnie przejść wszystkie procedury związane z ową wizytą.

Przyznaję, jak zbliża się wizyta w Klinice tak jakoś na kilka dni przed humor spada mi o jakieś 80%, a nerwowość wzrasta o 20%. 
Ale kto lubi przychodnie, szpitale, kliniki? No właśnie, do wyjątków nie należę. Ale cóż zrobić, trzeba jechać to jedziemy! Moim szoferem i towarzyszem podróży jest Mąż, a umilaczami czasu (nie zawsze) dzieci.
Więc zaczynamy podróż :)

Samo dotarcie do Kliniki trwa dłużej lub krócej, w zależności od niespodzianek, jakie nas czekają na drogach. Zazwyczaj jakieś przestoje są, bo przecie te roboty drogowe nie mają końca...
Ok, jako że z dojazdem większych problemów nie ma, to z parkowaniem i owszem. Problemy są i to nie małe.
Na miejsce parkingowe przy Klinice i w bliskich okolicach nie ma co liczyć, z doświadczenia więc od razu szukamy miejscówki na dzikim parkingu kilka kilometrów od miejsca docelowego. Nie rzadko jest to skrawek zabłoconego trawnika. Ale nie ma co narzekać, do Szpitala spokojnie przecież możemy dojść pieszo, bo w sumie co jak co, ale nogi zdrowe mamy :)

Po dotarciu na miejsce wita nas okazały hol i nie mniej okazała kolejka do rejestracji. Wije się jak różnobarwny wąż. Na ogół trudno zweryfikować, gdzie jej początek, a gdzie koniec. Jak już mi się to uda, pełna zapału staję na jej końcu, ale ostatnia długo nie jestem, bo po kilkunastu minutach ja już sama końca ogonka nie widzę. Samo dostanie się do okienka rejestracji zajmuje zazwyczaj ok.1-1,5 godziny.
W końcu umęczona i nieraz podenerwowana niezbyt stosownymi zachowaniami innych pacjentów (!) staję przy okienku i po szybkiej rejestracji dostaję wytyczne, gdzie mam się udać. Tyle instrukcji wystarczy, bo po co i dlaczego to wiem :)
Hura, pierwszy etap za nami, kolej na następny.

Jesteśmy na pierwszym piętrze. Przemierzając labirynty korytarzy, z kartką w ręku szukam odpowiednich drzwi. Co byśmy zrobili, gdyby nie te cyferki i numerki...

Jak już odnajdę odpowiednie drzwi gabinetu czeka mnie kolejne oczekiwanie na swoją kolej. Na miejsce siedzące nie ma co liczyć, zajęte szczelnie przez żwawe starsze osoby. Dlatego zazwyczaj szukam miłego kącika z "wolną" ścianą, o którą mogę się oprzeć. Gdy nogi odmawiają mi już posłuszeństwa, jak nastolatka na uczelnianym korytarzu przed egzaminem, zasiadam na ziemi. 

Czas mija powoli, na korytarzu szmer cichych rozmów typu, co komu dolega i kto ma gorzej. 

W końcu pielęgniarka wywołuje moje nazwisko. Wkraczam do drzwi numer 1. Tam zazwyczaj "odbywają" się wstępne badania przeprowadzane przez pielęgniarkę. Czytanie do dali, mierzenie ciśnienia (oczywiście oczu) i najfajniejsza cześć - pierwsze z trzech zakrapianie oczu atropiną. Uwielbiam to szczypanie oczu :) A w międzyczasie szybki wywiad, co dolega, co się pogorszyło itp. I co 10 minut wracam do gabinetu na ponowne kropienie oczu. Po trzecim razie, gdy już moje źrenice wyglądają jak spodki i nic nie jest ich wstanie pomniejszyć, dostaję polecenie, gdzie mam się w następnej kolejności udać.

Jako że moje powiększone na maxa źrenice skutecznie uniemożliwiają mi jako takie widzenie, z pomocą Męża szukam kolejnych drzwi, gdzie już zazwyczaj odbywa się to właściwe badanie/kontrola przeprowadzana przez lekarza specjalistę. Czasami jest tak, że tych drzwi przez jedną wizytę w Katowicach odwiedza się nawet 5. 

Tym razem w kolejnych czeka mnie dokładna kontrola siatkówek i ewentualne ich laserowanie. Oczywiście zanim wejdę na badanie, mija kolejna godzina, czasem dwie. 

Na korytarzach  przewija się mnóstwo ludzi, zazwyczaj starszych, ale i młodych też nie mało. Pod każdymi drzwiami długie kolejki i długie oczekiwanie. Większość pacjentów jest z osobą towarzyszącą, często też, by umilić sobie czas nawiązuje się rozmowy. Tylko niestety miłe i "lekkie" to one nie są. Ja nie lubię dzielić się z innymi, jakie to problemy z oczami mnie dotykają, bo mam wrażenie, że należę do tych cięższych przypadków.

Po specjalistycznej wizycie i rzetelnych badaniach dostaję zalecenia na najbliższy czas, nie rzadko niestety skierowanie na kolejne szczegółowe badania, terapię i sugerowany termin na kolejną kontrolę.

Najgorsze za mną, czas wrócić na parter i stanąć w mniejszej zazwyczaj już kolejce do okienka, gdzie ustala się termin na kolejną wizytę w Klinice.
Po tych wszystkich zawirowaniach człowiek jest tak jakoś zmęczony i przybity (na duchu też), że zazwyczaj ma ochotę jak najszybciej wyjść z tego budynku i nigdy tam nie wrócić.
My na ogół na zakończenie wizyty w Klinice udajemy się do tamtejszej kafejki, gdzie się posilamy - ja zazwyczaj piję pyszną latte na poprawę humoru. Mało skuteczna, lecz zawsze coś...
Potem szybko do samochodu i z powrotem do domu.
I tak mija pół dnia, drugie pół mija mi na smętnym snuciu się po domu i oczekiwaniu, jak porażenie źrenic przejdzie.

Tak ja wiem, inni mają gorzej. Zawsze sobie to powtarzam, by nie zatracić się w smutku i rozpamiętywaniu, gdybym...

Tak to już jest, iż każdy dźwiga swój własny krzyż. 
Ja mam taki i choć żyję z nim od najmłodszych lat i go akceptuję, to jednak nie mogę tak do końca się z tą chorobą pogodzić, a właściwie z ograniczeniami, jakie na mnie wymusza.   

Bieg na granicy

Całkiem niedawno zaczęła się moja przygoda z bieganiem i tak mnie ta forma ruchu wciągnęła, że jeszcze w zeszłym roku nieśmiało planowałam, a raczej miałam cichą nadzieję, że w tym roku spróbuję wystartować w jakiś zorganizowanych zawodach dla amatorów.
Gdy już doszłam do 'progu' 10 km, i poczułam, że ten dystans mogę spokojnie pokonać, z wielkimi obawami zapisałam się na organizowany rokrocznie w naszym mieście Biegu Fiata. Odbędzie się końcem maja, więc jeszcze troszkę czasu, by podnieść swoją formę :)

Jednak los przyniósł mi małą niespodziankę.

Mąż po powrocie z Półmaratonu Żywieckiego zasugerował, bym wzięła udział w zbliżającym się Biegu Fortuna w Cieszynie. Impreza dobrze nam znana, bo już wielokrotnie braliśmy w niej udział. Oczywiście to mąż był tym aktywnym uczestnikiem zawodów, a ja z dziećmi jego towarzyszami i kibicami.
Dobrze wspominam te zawody od strony kibica. Zawsze piękna wiosenna pogoda, przepiękna okolica, fajna atmosfera i ludzie.

A tym razem miałam możliwość wziąć udział w zawodach jako zawodniczka ;) Mąż wziął na siebie opiekę nad maluchami, nasz transport na miejsce i oczywiście mobilizujący doping.


Przyznaję, że miałam spore obawy. Czy dam radę przebiec te 10 km bez żadnej niemiłej niespodzianki? Czy zdążę dbiec do mety przed limitem czasu? Bałam się, że wśród tylu bardziej doświadczonych biegaczy po prostu się ośmieszę.

Mąż zachęcał całym sercem, a i ja po głębszym zastanowieniu stwierdziłam, że faktycznie nic nie stoi na przeszkodzie, by spróbować i przeżyć ciekawą przygodę.
Treningowo przebiegniecie tych 10 km nie stanowiło już problemu, a i czasowo nie było źle.

Więc postanowione, próbuje już teraz. Żeby było mi raźniej do udziału w zawodach namówiłam kuzynkę, z która często trenuję. Postanowione, zapisane i opłacone. Pozostało nam czekać do tej godziny 'zero'. No może nie czekać bezczynnie, tylko bardziej aktywnie :)

Gdy miałyśmy gorszy dzień śmiałyśmy się, że w końcu ktoś musi bieg zakończyć, albo też miło będzie przejechać się samochodem z napisem "koniec biegu" :)

W końcu nadszedł ten dzień. Niezbyt sympatyczny, bo zimny i deszczowy. Lecz pogoda nam niestraszna, bo w każdej testowałyśmy naszą wytrzymałość.

Na szczęście w Cieszynie deszczu nie było, ale zimno i pochmurno,  - niespełna 5 stopni i wietrznie. Dla biegaczy pogoda idealna, dla kibiców już mniej. 

Po dotarciu na miejsce i odebraniu pakietu startowego, wyruszyliśmy do centrum miasta w poszukiwaniu zacisznej, a przede wszystkim ciepłej kawiarenki. Czasu do biegu sporo, a że zimno to trzeba było gdzieś ten czas przeczekać, szczególnie ze względu na dzieci. W końcu znaleźliśmy otwartą kawiarnię, tam każdy według uznania  ogrzał się albo przy gorącej czekoladzie, albo jak ja przy pokrzepiającej małej czarnej.  

Pół godziny przed startem z kuzynką wyruszyłyśmy truchtem (taka forma rozgrzewki) na spotkanie z przygodą, a mężów i rozbrykanych maluchów pozostawiliśmy na pastwę ciekawskich właścicielek lokalu :)

Jako, że my należymy do początkujących amatorów biegania, ustawiłyśmy się na starcie w przedziale czasowym 60 minut. Przody pozostawiliśmy zapaleńcom, ścigaczom i żądnym rywalizacji zawodnikom.

Ja nastawiłam się po prostu na przebiegnięcie tego dystansu, tak by bez słaniania się na nogach spokojnie dotrzeć na metę. Czas nie grał większej roli, choć nie ukrywam chciałam zmieścić się w godzinie. Stresu większego nie było, bo limit czasowy wynosił 75 minut. 

Ok, już wybiła dwunasta w południe, odliczanie i start.

Włączyłam pozytywne myślenie i ...pobiegłam swoim właściwym tempem. 
Obawiałam się, że otaczający mnie zawodnicy wpłyną na mnie jakoś tak 'dołująco', ale okazało się, ze wszyscy ustawieni na naszym sektorze biegli właśnie takim energicznym, ale nie za szybkim tempem.  

Biegłam sobie swoim rytmem, nie patrząc zupełnie na innych. Nie czułam presji, ani chęci udowodnienia innym, że mogę więcej. 

Po przebiegnięciu 5 kilometra dopadła mnie niewielka kolka, która niestety sprawiła, że musiałam nieco zwolnić. Na szczęście po mocnych wdechach i łyku wody kolka ustąpiła i już na 6 kilometrze poczułam się na tyle dobrze, że podkręciłam nieco tempo.
Potem,jak przeanalizowałam wyniki czasowe,to okazało się że w drugiej połowie biegłam zdecydowanie szybciej i przeskoczyłam o 20 miejsc do przodu :) 
Ale to nic, bo jak ja zaczynałam 6 kilometr to Kenijczycy (oczywiście!) wyprzedzali mnie i kończyli już swój bieg :) Wcale mnie to nie wprowadziło w zakłopotanie, a inni biegnący krzyczeli "Gdzie Ci się tak śpieszy?", "Przed kim tak uciekasz?" :)

Trasa sympatyczna, raczej płaska i świetnie zorganizowana. Pomocą było oznaczenie kilometrów - wiedziałam ile jeszcze przede mną. Do mety dotarłam w bardzo dobrej formie, bez mega zmęczenia i jak się miło okazało, to złamałam 59 minut. Tak wiem, dla większości to żaden wyczyn, ale dla mnie jak najbardziej. Pierwsze zawody i całkiem nieźle :)

Niestety zabrakło mi może około minuty, by "załapać" się na medal :( Jeden z organizatorów na mecie pocieszał mnie i zapewniał, że tylko przez ich winę zabrakło ok. 200 medali i obiecują przesłać brakujące medale pocztą. 
Cóż, to już nie to samo, jak dostać ów medal na szyję po przekroczeniu mety... No ale, przecież nie o to w tym wszystkim chodzi :)
Ogólnie, biegło się dobrze. Temperatura idealna, zawodnicy sympatyczni i kibice też. Pierwszy raz byłam po tej "drugiej stronie" i przyznaję, że udział w takiej imprezie jako zawodnik jest jeszcze fajniejszy.

Mężowie i maluchy żywo nam kibicowali. Mój starszy synek skandował "Mamy, mamy", a jak koło nich przebiegałam, to krzyknął "To moja mamusia!". Rozczuliło mnie to bardzo, a innych zawodników rozbawiło.


Po biegu zasłużony ciepły posiłek, pamiątkowe zdjęcie i szybciutko w powrotną drogę, bo dzieciaczki przemarznięte, zmęczone i głodne. A mężowie... zmęczeni!

Tylko ja się pytam, po czym?