23 stycznia 2015

Szpitalna rzeczywistość

Ten rok nie zaczął się dla mnie zbyt optymistycznie. Właściwie dla mojego małego szkraba.

Zaczęło się od zwykłego katarku. Prawie czekała nas wizyta na pierwsze szczepienie. Niestety zostało odroczone, wizyta za 2 dni, po domowym leczeniu. A przez te dwa dni, taka zmiana, na którą totalnie nie byłam przygotowana.

Kontrolna wizyta u lekarza i słowa: "Musicie jak najszybciej jechać do szpitala". Szok. Z godziny na godzinę stan malucha pogarszał się diametralnie. A najgorsze, że tak "gołym okiem" nie było tego widać.. I to uśpiło moją czujność przez te nieszczęsne dwa dni.

Telefon do męża, a potem godzina totalnego zastoju. Nie wiedziałam, co czynić, co spakować, bo oczywistym było, że skoro skierowanie do szpitala mam, to już tam zostaniemy na kilka dni. Taka głupia bezsilność. A mały? Spał słodko i wcale na chorego nie wyglądał...

Potem długie oczekiwanie przed Izbą Przyjęć. Coraz gorsze myśli, płaczące i krzyczące chore dzieci, płaczące matki, bladzi ojcowie i bezradnie pocieszający swe żony. 
W końcu po wstępnych badaniach przyjecie na Oddział Niemowlęcy. Ulokowanie w małej salce z drugą mamą i jej 3 miesięczną córeczką. 
Mikołaj zostaje zabrany na kolejne szczegółowe badania, podłączony do kroplówki, ma założony wenflon - w tej malutkiej, kruchej rączce. Paskudny widok. Teraz dopiero zauważam jak ciężko mu się oddycha i że tak nagle pojawił się duszący kaszelek. Diagnoza, niby banalna (a może nie) - zapalenie płuc. Czeka nas około tygodniowe leczenie szpitalne. I tak zaczęła się nasza "przygoda" ze szpitalem.

Codzienne badania, tony lekarstw podawanych dożylnie i doustnie, kroplówki, inhalacje. Żyły nie wytrzymują i się zapychają, trzeba znaleźć nowe miejsce na wkłucie. I tak dwa razy.
Niby stan się poprawia, a tu w trzeciej dobie Mikołaj zaczyna przeraźliwie płakać, nie można go w żaden sposób uspokoić, podanie piersi w ogóle nie pomaga, bo prawie dopadł mnie jakiś kryzys laktacyjny - potem dochodzę do wniosku, że przez ten ciągły stres i brak normalnego odżywiania zanikło mi mleko.
I tak męczymy się razem przez dwie doby. Ciągły płacz dziecka, brak pokarmu. Pielęgniarki robią co mogą, by mi pomóc a Mikusiowi ulżyć. Lekarze włączają dodatkowe leki, bo w ich ocenie dołączyły dolegliwości brzuszne. Po dwóch długich dniach i nocach jest znaczna poprawa. Tak w szpitalnej rzeczywistości mija nam  6 długich dni.

A szpitalna rzeczywistość nie jest kolorowa. Noce "przekimane" na materacu, potem leżaku, mało miejsca, sale przeszklone ze wszystkich stron, także o odrobinie intymności i prywatności nie ma mowy. Z koleżanką jako jedyne miałyśmy tak małe dzieci, karmiłyśmy je piersią, a zewsząd musiałyśmy uważać na ciekawskie spojrzenia odwiedzających (głownie mężczyzn) przez szklane okienka. Żenujące.
Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do tego.

Pierwsze dwa dni upłynęły mi na pewnej adaptacji do nowej niespodziewanej sytuacji,na zmaganiu się z lękiem o zdrowie maleństwa, walką z bezgranicznym zmęczeniem, wręcz wyczerpaniem fizycznym i psychicznym. W trzeciej dobie razem z koleżanką dopadł nas kryzys, wyłyśmy całe przedpołudnie, ja na zmianę z moim małym. A od czwartej doby już jakoś poszło. Totalna stagnacja, apatia, pogodzenie się z całą tą rzeczywistością. I tylko nadzieja, że może już jutro nas wypuszczą trzymała nas przy życiu. 

Wiem, że całkiem niedawno ruszyła akcja "Szpital przyjazny rodzicom". Ma na celu wypracowanie takich standardów, by opiekunowie dzieci podczas pobytu na oddziałach dziecięcych mogli liczyć na godne warunki. Na standard budynku i oddziału nie ma się za bardzo wpływu. Małe salki, gdzie jedynie da się wstawić jakiś leżak,jedynie kilka pojedynczych sal z łóżkiem dla rodzica.Dla opiekunów do dyspozycji prysznic, mikrofalówka, lodówka i czajnik. Można zamówić catering. Taki hotel o najniższym standardzie. Da się przeżyć. A w ogóle w obliczu lęku o zdrowie i życie dziecka, czy rodzic zwraca uwagę na takie rzeczy?? Raczej nie.

Ale nie te warunki są najważniejsze, najważniejsi są ludzie. Lekarze, pielęgniarki, współtowarzysze niedoli. Muszę przyznać, że lekarze rewelacyjni, większość pielęgniarek również. Czułam się jak partner w leczeniu mojego dziecka, nie jak intruz. Mogłam pytać i dostawałam rzetelną odpowiedź, pielęgniarki pędziły z pomocą bez proszenia ich o to. Nie mniej ważny uśmiech na twarzy, pokrzepiające słowo, świetne podejście do dziecka. To dodawało nam, matkom sił i nadziei, że wszystko wróci do normy i będzie dobrze. Dużo się zmieniło pod tym względem.

Minęły niespełna 2 tygodnie, jak jesteśmy juz w domu, ale te wszystkie przeżycia mocno jeszcze tkwią we mnie. Z lękiem obserwuję swojego malucha i ciągle zastanawiam się, czy aby na pewno jest już zdrowy, czy  nie będzie mieć takiego ciężkiego nawrotu. Bo przecież zaczęło się tylko od zwykłego katarku.

Nie chciałabym tam wrócić. Nigdy. 

1 komentarze:

Iva pisze...

Ojejku życzę Wam dużo sił a maleństwu zdrowia i jeszcze raz zdrowia!! Mam nadzieję, że teraz już będzie co raz lepiej :-)

Prześlij komentarz

Szpitalna rzeczywistość

Ten rok nie zaczął się dla mnie zbyt optymistycznie. Właściwie dla mojego małego szkraba.

Zaczęło się od zwykłego katarku. Prawie czekała nas wizyta na pierwsze szczepienie. Niestety zostało odroczone, wizyta za 2 dni, po domowym leczeniu. A przez te dwa dni, taka zmiana, na którą totalnie nie byłam przygotowana.

Kontrolna wizyta u lekarza i słowa: "Musicie jak najszybciej jechać do szpitala". Szok. Z godziny na godzinę stan malucha pogarszał się diametralnie. A najgorsze, że tak "gołym okiem" nie było tego widać.. I to uśpiło moją czujność przez te nieszczęsne dwa dni.

Telefon do męża, a potem godzina totalnego zastoju. Nie wiedziałam, co czynić, co spakować, bo oczywistym było, że skoro skierowanie do szpitala mam, to już tam zostaniemy na kilka dni. Taka głupia bezsilność. A mały? Spał słodko i wcale na chorego nie wyglądał...

Potem długie oczekiwanie przed Izbą Przyjęć. Coraz gorsze myśli, płaczące i krzyczące chore dzieci, płaczące matki, bladzi ojcowie i bezradnie pocieszający swe żony. 
W końcu po wstępnych badaniach przyjecie na Oddział Niemowlęcy. Ulokowanie w małej salce z drugą mamą i jej 3 miesięczną córeczką. 
Mikołaj zostaje zabrany na kolejne szczegółowe badania, podłączony do kroplówki, ma założony wenflon - w tej malutkiej, kruchej rączce. Paskudny widok. Teraz dopiero zauważam jak ciężko mu się oddycha i że tak nagle pojawił się duszący kaszelek. Diagnoza, niby banalna (a może nie) - zapalenie płuc. Czeka nas około tygodniowe leczenie szpitalne. I tak zaczęła się nasza "przygoda" ze szpitalem.

Codzienne badania, tony lekarstw podawanych dożylnie i doustnie, kroplówki, inhalacje. Żyły nie wytrzymują i się zapychają, trzeba znaleźć nowe miejsce na wkłucie. I tak dwa razy.
Niby stan się poprawia, a tu w trzeciej dobie Mikołaj zaczyna przeraźliwie płakać, nie można go w żaden sposób uspokoić, podanie piersi w ogóle nie pomaga, bo prawie dopadł mnie jakiś kryzys laktacyjny - potem dochodzę do wniosku, że przez ten ciągły stres i brak normalnego odżywiania zanikło mi mleko.
I tak męczymy się razem przez dwie doby. Ciągły płacz dziecka, brak pokarmu. Pielęgniarki robią co mogą, by mi pomóc a Mikusiowi ulżyć. Lekarze włączają dodatkowe leki, bo w ich ocenie dołączyły dolegliwości brzuszne. Po dwóch długich dniach i nocach jest znaczna poprawa. Tak w szpitalnej rzeczywistości mija nam  6 długich dni.

A szpitalna rzeczywistość nie jest kolorowa. Noce "przekimane" na materacu, potem leżaku, mało miejsca, sale przeszklone ze wszystkich stron, także o odrobinie intymności i prywatności nie ma mowy. Z koleżanką jako jedyne miałyśmy tak małe dzieci, karmiłyśmy je piersią, a zewsząd musiałyśmy uważać na ciekawskie spojrzenia odwiedzających (głownie mężczyzn) przez szklane okienka. Żenujące.
Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do tego.

Pierwsze dwa dni upłynęły mi na pewnej adaptacji do nowej niespodziewanej sytuacji,na zmaganiu się z lękiem o zdrowie maleństwa, walką z bezgranicznym zmęczeniem, wręcz wyczerpaniem fizycznym i psychicznym. W trzeciej dobie razem z koleżanką dopadł nas kryzys, wyłyśmy całe przedpołudnie, ja na zmianę z moim małym. A od czwartej doby już jakoś poszło. Totalna stagnacja, apatia, pogodzenie się z całą tą rzeczywistością. I tylko nadzieja, że może już jutro nas wypuszczą trzymała nas przy życiu. 

Wiem, że całkiem niedawno ruszyła akcja "Szpital przyjazny rodzicom". Ma na celu wypracowanie takich standardów, by opiekunowie dzieci podczas pobytu na oddziałach dziecięcych mogli liczyć na godne warunki. Na standard budynku i oddziału nie ma się za bardzo wpływu. Małe salki, gdzie jedynie da się wstawić jakiś leżak,jedynie kilka pojedynczych sal z łóżkiem dla rodzica.Dla opiekunów do dyspozycji prysznic, mikrofalówka, lodówka i czajnik. Można zamówić catering. Taki hotel o najniższym standardzie. Da się przeżyć. A w ogóle w obliczu lęku o zdrowie i życie dziecka, czy rodzic zwraca uwagę na takie rzeczy?? Raczej nie.

Ale nie te warunki są najważniejsze, najważniejsi są ludzie. Lekarze, pielęgniarki, współtowarzysze niedoli. Muszę przyznać, że lekarze rewelacyjni, większość pielęgniarek również. Czułam się jak partner w leczeniu mojego dziecka, nie jak intruz. Mogłam pytać i dostawałam rzetelną odpowiedź, pielęgniarki pędziły z pomocą bez proszenia ich o to. Nie mniej ważny uśmiech na twarzy, pokrzepiające słowo, świetne podejście do dziecka. To dodawało nam, matkom sił i nadziei, że wszystko wróci do normy i będzie dobrze. Dużo się zmieniło pod tym względem.

Minęły niespełna 2 tygodnie, jak jesteśmy juz w domu, ale te wszystkie przeżycia mocno jeszcze tkwią we mnie. Z lękiem obserwuję swojego malucha i ciągle zastanawiam się, czy aby na pewno jest już zdrowy, czy  nie będzie mieć takiego ciężkiego nawrotu. Bo przecież zaczęło się tylko od zwykłego katarku.

Nie chciałabym tam wrócić. Nigdy. 

1 komentarz:

  1. Ojejku życzę Wam dużo sił a maleństwu zdrowia i jeszcze raz zdrowia!! Mam nadzieję, że teraz już będzie co raz lepiej :-)

    OdpowiedzUsuń