28 kwietnia 2016

Bieg na granicy

Całkiem niedawno zaczęła się moja przygoda z bieganiem i tak mnie ta forma ruchu wciągnęła, że jeszcze w zeszłym roku nieśmiało planowałam, a raczej miałam cichą nadzieję, że w tym roku spróbuję wystartować w jakiś zorganizowanych zawodach dla amatorów.
Gdy już doszłam do 'progu' 10 km, i poczułam, że ten dystans mogę spokojnie pokonać, z wielkimi obawami zapisałam się na organizowany rokrocznie w naszym mieście Biegu Fiata. Odbędzie się końcem maja, więc jeszcze troszkę czasu, by podnieść swoją formę :)

Jednak los przyniósł mi małą niespodziankę.

Mąż po powrocie z Półmaratonu Żywieckiego zasugerował, bym wzięła udział w zbliżającym się Biegu Fortuna w Cieszynie. Impreza dobrze nam znana, bo już wielokrotnie braliśmy w niej udział. Oczywiście to mąż był tym aktywnym uczestnikiem zawodów, a ja z dziećmi jego towarzyszami i kibicami.
Dobrze wspominam te zawody od strony kibica. Zawsze piękna wiosenna pogoda, przepiękna okolica, fajna atmosfera i ludzie.

A tym razem miałam możliwość wziąć udział w zawodach jako zawodniczka ;) Mąż wziął na siebie opiekę nad maluchami, nasz transport na miejsce i oczywiście mobilizujący doping.


Przyznaję, że miałam spore obawy. Czy dam radę przebiec te 10 km bez żadnej niemiłej niespodzianki? Czy zdążę dbiec do mety przed limitem czasu? Bałam się, że wśród tylu bardziej doświadczonych biegaczy po prostu się ośmieszę.

Mąż zachęcał całym sercem, a i ja po głębszym zastanowieniu stwierdziłam, że faktycznie nic nie stoi na przeszkodzie, by spróbować i przeżyć ciekawą przygodę.
Treningowo przebiegniecie tych 10 km nie stanowiło już problemu, a i czasowo nie było źle.

Więc postanowione, próbuje już teraz. Żeby było mi raźniej do udziału w zawodach namówiłam kuzynkę, z która często trenuję. Postanowione, zapisane i opłacone. Pozostało nam czekać do tej godziny 'zero'. No może nie czekać bezczynnie, tylko bardziej aktywnie :)

Gdy miałyśmy gorszy dzień śmiałyśmy się, że w końcu ktoś musi bieg zakończyć, albo też miło będzie przejechać się samochodem z napisem "koniec biegu" :)

W końcu nadszedł ten dzień. Niezbyt sympatyczny, bo zimny i deszczowy. Lecz pogoda nam niestraszna, bo w każdej testowałyśmy naszą wytrzymałość.

Na szczęście w Cieszynie deszczu nie było, ale zimno i pochmurno,  - niespełna 5 stopni i wietrznie. Dla biegaczy pogoda idealna, dla kibiców już mniej. 

Po dotarciu na miejsce i odebraniu pakietu startowego, wyruszyliśmy do centrum miasta w poszukiwaniu zacisznej, a przede wszystkim ciepłej kawiarenki. Czasu do biegu sporo, a że zimno to trzeba było gdzieś ten czas przeczekać, szczególnie ze względu na dzieci. W końcu znaleźliśmy otwartą kawiarnię, tam każdy według uznania  ogrzał się albo przy gorącej czekoladzie, albo jak ja przy pokrzepiającej małej czarnej.  

Pół godziny przed startem z kuzynką wyruszyłyśmy truchtem (taka forma rozgrzewki) na spotkanie z przygodą, a mężów i rozbrykanych maluchów pozostawiliśmy na pastwę ciekawskich właścicielek lokalu :)

Jako, że my należymy do początkujących amatorów biegania, ustawiłyśmy się na starcie w przedziale czasowym 60 minut. Przody pozostawiliśmy zapaleńcom, ścigaczom i żądnym rywalizacji zawodnikom.

Ja nastawiłam się po prostu na przebiegnięcie tego dystansu, tak by bez słaniania się na nogach spokojnie dotrzeć na metę. Czas nie grał większej roli, choć nie ukrywam chciałam zmieścić się w godzinie. Stresu większego nie było, bo limit czasowy wynosił 75 minut. 

Ok, już wybiła dwunasta w południe, odliczanie i start.

Włączyłam pozytywne myślenie i ...pobiegłam swoim właściwym tempem. 
Obawiałam się, że otaczający mnie zawodnicy wpłyną na mnie jakoś tak 'dołująco', ale okazało się, ze wszyscy ustawieni na naszym sektorze biegli właśnie takim energicznym, ale nie za szybkim tempem.  

Biegłam sobie swoim rytmem, nie patrząc zupełnie na innych. Nie czułam presji, ani chęci udowodnienia innym, że mogę więcej. 

Po przebiegnięciu 5 kilometra dopadła mnie niewielka kolka, która niestety sprawiła, że musiałam nieco zwolnić. Na szczęście po mocnych wdechach i łyku wody kolka ustąpiła i już na 6 kilometrze poczułam się na tyle dobrze, że podkręciłam nieco tempo.
Potem,jak przeanalizowałam wyniki czasowe,to okazało się że w drugiej połowie biegłam zdecydowanie szybciej i przeskoczyłam o 20 miejsc do przodu :) 
Ale to nic, bo jak ja zaczynałam 6 kilometr to Kenijczycy (oczywiście!) wyprzedzali mnie i kończyli już swój bieg :) Wcale mnie to nie wprowadziło w zakłopotanie, a inni biegnący krzyczeli "Gdzie Ci się tak śpieszy?", "Przed kim tak uciekasz?" :)

Trasa sympatyczna, raczej płaska i świetnie zorganizowana. Pomocą było oznaczenie kilometrów - wiedziałam ile jeszcze przede mną. Do mety dotarłam w bardzo dobrej formie, bez mega zmęczenia i jak się miło okazało, to złamałam 59 minut. Tak wiem, dla większości to żaden wyczyn, ale dla mnie jak najbardziej. Pierwsze zawody i całkiem nieźle :)

Niestety zabrakło mi może około minuty, by "załapać" się na medal :( Jeden z organizatorów na mecie pocieszał mnie i zapewniał, że tylko przez ich winę zabrakło ok. 200 medali i obiecują przesłać brakujące medale pocztą. 
Cóż, to już nie to samo, jak dostać ów medal na szyję po przekroczeniu mety... No ale, przecież nie o to w tym wszystkim chodzi :)
Ogólnie, biegło się dobrze. Temperatura idealna, zawodnicy sympatyczni i kibice też. Pierwszy raz byłam po tej "drugiej stronie" i przyznaję, że udział w takiej imprezie jako zawodnik jest jeszcze fajniejszy.

Mężowie i maluchy żywo nam kibicowali. Mój starszy synek skandował "Mamy, mamy", a jak koło nich przebiegałam, to krzyknął "To moja mamusia!". Rozczuliło mnie to bardzo, a innych zawodników rozbawiło.


Po biegu zasłużony ciepły posiłek, pamiątkowe zdjęcie i szybciutko w powrotną drogę, bo dzieciaczki przemarznięte, zmęczone i głodne. A mężowie... zmęczeni!

Tylko ja się pytam, po czym?

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Bieg na granicy

Całkiem niedawno zaczęła się moja przygoda z bieganiem i tak mnie ta forma ruchu wciągnęła, że jeszcze w zeszłym roku nieśmiało planowałam, a raczej miałam cichą nadzieję, że w tym roku spróbuję wystartować w jakiś zorganizowanych zawodach dla amatorów.
Gdy już doszłam do 'progu' 10 km, i poczułam, że ten dystans mogę spokojnie pokonać, z wielkimi obawami zapisałam się na organizowany rokrocznie w naszym mieście Biegu Fiata. Odbędzie się końcem maja, więc jeszcze troszkę czasu, by podnieść swoją formę :)

Jednak los przyniósł mi małą niespodziankę.

Mąż po powrocie z Półmaratonu Żywieckiego zasugerował, bym wzięła udział w zbliżającym się Biegu Fortuna w Cieszynie. Impreza dobrze nam znana, bo już wielokrotnie braliśmy w niej udział. Oczywiście to mąż był tym aktywnym uczestnikiem zawodów, a ja z dziećmi jego towarzyszami i kibicami.
Dobrze wspominam te zawody od strony kibica. Zawsze piękna wiosenna pogoda, przepiękna okolica, fajna atmosfera i ludzie.

A tym razem miałam możliwość wziąć udział w zawodach jako zawodniczka ;) Mąż wziął na siebie opiekę nad maluchami, nasz transport na miejsce i oczywiście mobilizujący doping.


Przyznaję, że miałam spore obawy. Czy dam radę przebiec te 10 km bez żadnej niemiłej niespodzianki? Czy zdążę dbiec do mety przed limitem czasu? Bałam się, że wśród tylu bardziej doświadczonych biegaczy po prostu się ośmieszę.

Mąż zachęcał całym sercem, a i ja po głębszym zastanowieniu stwierdziłam, że faktycznie nic nie stoi na przeszkodzie, by spróbować i przeżyć ciekawą przygodę.
Treningowo przebiegniecie tych 10 km nie stanowiło już problemu, a i czasowo nie było źle.

Więc postanowione, próbuje już teraz. Żeby było mi raźniej do udziału w zawodach namówiłam kuzynkę, z która często trenuję. Postanowione, zapisane i opłacone. Pozostało nam czekać do tej godziny 'zero'. No może nie czekać bezczynnie, tylko bardziej aktywnie :)

Gdy miałyśmy gorszy dzień śmiałyśmy się, że w końcu ktoś musi bieg zakończyć, albo też miło będzie przejechać się samochodem z napisem "koniec biegu" :)

W końcu nadszedł ten dzień. Niezbyt sympatyczny, bo zimny i deszczowy. Lecz pogoda nam niestraszna, bo w każdej testowałyśmy naszą wytrzymałość.

Na szczęście w Cieszynie deszczu nie było, ale zimno i pochmurno,  - niespełna 5 stopni i wietrznie. Dla biegaczy pogoda idealna, dla kibiców już mniej. 

Po dotarciu na miejsce i odebraniu pakietu startowego, wyruszyliśmy do centrum miasta w poszukiwaniu zacisznej, a przede wszystkim ciepłej kawiarenki. Czasu do biegu sporo, a że zimno to trzeba było gdzieś ten czas przeczekać, szczególnie ze względu na dzieci. W końcu znaleźliśmy otwartą kawiarnię, tam każdy według uznania  ogrzał się albo przy gorącej czekoladzie, albo jak ja przy pokrzepiającej małej czarnej.  

Pół godziny przed startem z kuzynką wyruszyłyśmy truchtem (taka forma rozgrzewki) na spotkanie z przygodą, a mężów i rozbrykanych maluchów pozostawiliśmy na pastwę ciekawskich właścicielek lokalu :)

Jako, że my należymy do początkujących amatorów biegania, ustawiłyśmy się na starcie w przedziale czasowym 60 minut. Przody pozostawiliśmy zapaleńcom, ścigaczom i żądnym rywalizacji zawodnikom.

Ja nastawiłam się po prostu na przebiegnięcie tego dystansu, tak by bez słaniania się na nogach spokojnie dotrzeć na metę. Czas nie grał większej roli, choć nie ukrywam chciałam zmieścić się w godzinie. Stresu większego nie było, bo limit czasowy wynosił 75 minut. 

Ok, już wybiła dwunasta w południe, odliczanie i start.

Włączyłam pozytywne myślenie i ...pobiegłam swoim właściwym tempem. 
Obawiałam się, że otaczający mnie zawodnicy wpłyną na mnie jakoś tak 'dołująco', ale okazało się, ze wszyscy ustawieni na naszym sektorze biegli właśnie takim energicznym, ale nie za szybkim tempem.  

Biegłam sobie swoim rytmem, nie patrząc zupełnie na innych. Nie czułam presji, ani chęci udowodnienia innym, że mogę więcej. 

Po przebiegnięciu 5 kilometra dopadła mnie niewielka kolka, która niestety sprawiła, że musiałam nieco zwolnić. Na szczęście po mocnych wdechach i łyku wody kolka ustąpiła i już na 6 kilometrze poczułam się na tyle dobrze, że podkręciłam nieco tempo.
Potem,jak przeanalizowałam wyniki czasowe,to okazało się że w drugiej połowie biegłam zdecydowanie szybciej i przeskoczyłam o 20 miejsc do przodu :) 
Ale to nic, bo jak ja zaczynałam 6 kilometr to Kenijczycy (oczywiście!) wyprzedzali mnie i kończyli już swój bieg :) Wcale mnie to nie wprowadziło w zakłopotanie, a inni biegnący krzyczeli "Gdzie Ci się tak śpieszy?", "Przed kim tak uciekasz?" :)

Trasa sympatyczna, raczej płaska i świetnie zorganizowana. Pomocą było oznaczenie kilometrów - wiedziałam ile jeszcze przede mną. Do mety dotarłam w bardzo dobrej formie, bez mega zmęczenia i jak się miło okazało, to złamałam 59 minut. Tak wiem, dla większości to żaden wyczyn, ale dla mnie jak najbardziej. Pierwsze zawody i całkiem nieźle :)

Niestety zabrakło mi może około minuty, by "załapać" się na medal :( Jeden z organizatorów na mecie pocieszał mnie i zapewniał, że tylko przez ich winę zabrakło ok. 200 medali i obiecują przesłać brakujące medale pocztą. 
Cóż, to już nie to samo, jak dostać ów medal na szyję po przekroczeniu mety... No ale, przecież nie o to w tym wszystkim chodzi :)
Ogólnie, biegło się dobrze. Temperatura idealna, zawodnicy sympatyczni i kibice też. Pierwszy raz byłam po tej "drugiej stronie" i przyznaję, że udział w takiej imprezie jako zawodnik jest jeszcze fajniejszy.

Mężowie i maluchy żywo nam kibicowali. Mój starszy synek skandował "Mamy, mamy", a jak koło nich przebiegałam, to krzyknął "To moja mamusia!". Rozczuliło mnie to bardzo, a innych zawodników rozbawiło.


Po biegu zasłużony ciepły posiłek, pamiątkowe zdjęcie i szybciutko w powrotną drogę, bo dzieciaczki przemarznięte, zmęczone i głodne. A mężowie... zmęczeni!

Tylko ja się pytam, po czym?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz