14 czerwca 2016

Biegiem przez miasto

Od pierwszych zawodów (oczywiście amatorskich) minął niespełna miesiąc, bardzo szybki miesiąc, a tu już koniec maja i kolejny bieg. Tym razem w moim rodzimym mieście. 
Wydawałoby się, że kolejny miesiąc treningów przyniesie poprawę, być może mało widoczną, ale jednak. A jak było?

Bieg Fiata. Jedyny w mieście bieg uliczny organizowany rokrocznie na dużą skalę, w tym roku to już 24 edycja, której towarzyszyły również Mistrzostwa Kobiet. 
Oczywiście w Mistrzostwach Kobiet nie startowałam, bo daleko mi do kobiet wymiatających na trasie niejednego mężczyznę... :)

Od Męża słyszałam, że to trudniejsza bieg, niż ten w Cieszynie, ale że ciekawszy. A na czym trudność polega? Podbiegi. Spore i częste. Ale o tym później. To zaczynamy przygodę. 

Cztery dni przed startem zamieniłam biegowe treningi na mniej wyczerpujące wypady rowerowe i ćwiczenia wzmacniające górne partie ciała, głównie brzuch, bo wbrew pozorom podczas biegu nie tylko "nogi pracują", a mocny brzuszek pozwala na bardziej efektywny i szybszy bieg. 
Odpoczywałam aktywnie i z niepokojem patrzyłam w niebo i na prognozę pogody. Czego się bałam? Nie deszczu, nie burz i zimna, ale właśnie słońca i upału. 
I niestety niedziela powitała nas w mało sprzyjającej dla biegaczy aurze. Niebo zasnute ciężkimi, zwiastującymi burzę chmurami, duchota niesamowita, na termometrze niespełna 30 stopni. Najgorsza pogoda jaka może towarzyszyć podczas biegu.
Wiedziałam, że będzie ciężko.

Ale skoro już zapisana byłam, numer startowy w przeddzień biegu odebrałam, to nie pozostawało mi nic innego, jak stanąć z innymi na linii startu i zawalczyć.
Zawalczyć o własne zwycięstwo, spróbować pokonać siebie i swoje ograniczenia. Bo ograniczenia tkwią przede wszystkim w głowie. 

Na start dotarłam pieszo, dzięki temu nie potrzebowałam już większej rozgrzewki. Na miejscu mnóstwo adeptów biegania, również tych z niepełnosprawnością. I to oni jako pierwsi wystartowali.

Ok, wybiła godzina 11. Żar leje się z nieba, a my startujemy.

Już na samym początku mamy sporą górkę! Takich większych podbiegów będzie jeszcze sporo na trasie. To nic, biegniemy, bo wstyd wystartować i nie dobiec do mety, prawda?

Początek, jakieś 2-3 km, to totalna mordęga dla moich nóg, a jeszcze bardziej dla serca i głowy... Zanim człowiek się rozkręci i nim tętno i oddech się unormuje mija nieco czasu. W tym przypadku o tyle trudniej, że wciąż pod górkę i tak niemiłosiernie gorąco... :( Ale nie poddajemy się, biegniemy dalej. Atmosfera rewelacyjna, kibice na całej długości przemierzanych ulic, ruch wstrzymany - nic, tylko biec i nie myśleć za dużo. Przede wszystkim nie myśleć, ile jeszcze przed nami.


Przyznaję, że te pierwsze kilometry totalnie mnie osłabiły. Mocno zwolniłam, bo bałam się, że zaraz po prostu padnę... I jak się okazało, to była dobra taktyka, bo po 5 km (półmetku), kiedy już trasa zrobiła się bardziej znośna, wykrzesałam z siebie pokłady energii i podobnie, jak w cieszyńskich zawodach podkręciłam potem mocno tempo, by znów przeskoczyć o jakieś 20 miejsc do przodu :)
 

Na czwartym kilometrze był punkt nawodnienia, niestety dla tych biegaczy startujących i ulokowanych pośrodku - wody już nie starczyło. Podobnie było przy drugim punkcie. Niesamowita  porażka organizatorów biegu! Dopiero na ok.8 km spragnieni biegacze mogli dostać kubeczek jakże wyczekiwanej wody


Ja z całego serca dziękuję pewnej pani, która kibicując na trasie (gdzieś w połowie), użyczyła mi i innym biegaczkom swojej wody. Chyba nie zdawała sobie nawet sprawy, jak bardzo pomógł mi ten prosty gest życzliwości, bo po kilku łykach mój organizm na nowo odżył i odzyskał siły do dalszej walki :)


Z relacji męża wiem, że na Biegu Fiata zazwyczaj ustawiane są wodne kurtyny. Więc nie mogę również zrozumieć, że prawie wtedy, przy ogromnie upalnej pogodzie i tego elementu zabrakło. 

Niestety, wielu (bardzo wielu) startujących padało jak muchy. Kilkoro z nich leżących na trawie na poboczu mijałam. A zewsząd słychać było syrenę jeżdżącej tam i z powrotem karetki. Wielu, być może nawet doświadczonych biegaczy biegu nie ukończyło, bo po prostu organizm odmówił im posłuszeństwa :(

Ja do mety dobiegłam szczęśliwie i o dziwo, w bardzo dobrej kondycji :) Oczywiście chciałam zmieścić się w godzinie (a być może złamać wcześniejszy wynik), ale pogoda niestety nie ułatwiła mi tego zamierzenia. W sumie, jak tak przeanalizuję całą, niełatwą trasę i trudne warunki pogodowe, to dochodzę do wniosku, że uzyskany czas godziny i 3 minut jest całkiem niezły. Oczywiście dla takiego zupełnego amatora jak ja :)


Ogólnie - bieg sympatyczny. Cała trasa rewelacyjnie zabezpieczona i oznaczona. Na całej jej długości rzesza przesympatycznych kibiców. Dopóki się z tym nie spotkałam, to nie zdawałam sobie sprawy,
jak miłe słowa kibiców i zachęcanie do dalszej drogi dodaje sił i wiary w swoje możliwości. Dziękuję wszystkim kibicom, którzy swoim uśmiechem i skandowaniem wspierali mnie na trasie. Mocy dodawali również Spartanie, którzy swoją obecnością wspierali chorego Marka, biegli (głównie szli) razem z nami i energetyczną muzyką "popychali" nas do przodu :)

I sam fakt, że można się bezkarnie przebiec po głównych ulicach miasta również dodaje smaku całej imprezie. 

Tym razem na mecie czekał na mnie medal :) Tak na marginesie, medal z biegu cieszyńskiego został przesłany pocztą.

Potem pyszny posiłek i zasłużony odpoczynek z książką :) 
A czy pobiegnę za rok? Całkiem możliwe :) 

Biegiem przez miasto

Od pierwszych zawodów (oczywiście amatorskich) minął niespełna miesiąc, bardzo szybki miesiąc, a tu już koniec maja i kolejny bieg. Tym razem w moim rodzimym mieście. 
Wydawałoby się, że kolejny miesiąc treningów przyniesie poprawę, być może mało widoczną, ale jednak. A jak było?

Bieg Fiata. Jedyny w mieście bieg uliczny organizowany rokrocznie na dużą skalę, w tym roku to już 24 edycja, której towarzyszyły również Mistrzostwa Kobiet. 
Oczywiście w Mistrzostwach Kobiet nie startowałam, bo daleko mi do kobiet wymiatających na trasie niejednego mężczyznę... :)

Od Męża słyszałam, że to trudniejsza bieg, niż ten w Cieszynie, ale że ciekawszy. A na czym trudność polega? Podbiegi. Spore i częste. Ale o tym później. To zaczynamy przygodę. 

Cztery dni przed startem zamieniłam biegowe treningi na mniej wyczerpujące wypady rowerowe i ćwiczenia wzmacniające górne partie ciała, głównie brzuch, bo wbrew pozorom podczas biegu nie tylko "nogi pracują", a mocny brzuszek pozwala na bardziej efektywny i szybszy bieg. 
Odpoczywałam aktywnie i z niepokojem patrzyłam w niebo i na prognozę pogody. Czego się bałam? Nie deszczu, nie burz i zimna, ale właśnie słońca i upału. 
I niestety niedziela powitała nas w mało sprzyjającej dla biegaczy aurze. Niebo zasnute ciężkimi, zwiastującymi burzę chmurami, duchota niesamowita, na termometrze niespełna 30 stopni. Najgorsza pogoda jaka może towarzyszyć podczas biegu.
Wiedziałam, że będzie ciężko.

Ale skoro już zapisana byłam, numer startowy w przeddzień biegu odebrałam, to nie pozostawało mi nic innego, jak stanąć z innymi na linii startu i zawalczyć.
Zawalczyć o własne zwycięstwo, spróbować pokonać siebie i swoje ograniczenia. Bo ograniczenia tkwią przede wszystkim w głowie. 

Na start dotarłam pieszo, dzięki temu nie potrzebowałam już większej rozgrzewki. Na miejscu mnóstwo adeptów biegania, również tych z niepełnosprawnością. I to oni jako pierwsi wystartowali.

Ok, wybiła godzina 11. Żar leje się z nieba, a my startujemy.

Już na samym początku mamy sporą górkę! Takich większych podbiegów będzie jeszcze sporo na trasie. To nic, biegniemy, bo wstyd wystartować i nie dobiec do mety, prawda?

Początek, jakieś 2-3 km, to totalna mordęga dla moich nóg, a jeszcze bardziej dla serca i głowy... Zanim człowiek się rozkręci i nim tętno i oddech się unormuje mija nieco czasu. W tym przypadku o tyle trudniej, że wciąż pod górkę i tak niemiłosiernie gorąco... :( Ale nie poddajemy się, biegniemy dalej. Atmosfera rewelacyjna, kibice na całej długości przemierzanych ulic, ruch wstrzymany - nic, tylko biec i nie myśleć za dużo. Przede wszystkim nie myśleć, ile jeszcze przed nami.


Przyznaję, że te pierwsze kilometry totalnie mnie osłabiły. Mocno zwolniłam, bo bałam się, że zaraz po prostu padnę... I jak się okazało, to była dobra taktyka, bo po 5 km (półmetku), kiedy już trasa zrobiła się bardziej znośna, wykrzesałam z siebie pokłady energii i podobnie, jak w cieszyńskich zawodach podkręciłam potem mocno tempo, by znów przeskoczyć o jakieś 20 miejsc do przodu :)
 

Na czwartym kilometrze był punkt nawodnienia, niestety dla tych biegaczy startujących i ulokowanych pośrodku - wody już nie starczyło. Podobnie było przy drugim punkcie. Niesamowita  porażka organizatorów biegu! Dopiero na ok.8 km spragnieni biegacze mogli dostać kubeczek jakże wyczekiwanej wody


Ja z całego serca dziękuję pewnej pani, która kibicując na trasie (gdzieś w połowie), użyczyła mi i innym biegaczkom swojej wody. Chyba nie zdawała sobie nawet sprawy, jak bardzo pomógł mi ten prosty gest życzliwości, bo po kilku łykach mój organizm na nowo odżył i odzyskał siły do dalszej walki :)


Z relacji męża wiem, że na Biegu Fiata zazwyczaj ustawiane są wodne kurtyny. Więc nie mogę również zrozumieć, że prawie wtedy, przy ogromnie upalnej pogodzie i tego elementu zabrakło. 

Niestety, wielu (bardzo wielu) startujących padało jak muchy. Kilkoro z nich leżących na trawie na poboczu mijałam. A zewsząd słychać było syrenę jeżdżącej tam i z powrotem karetki. Wielu, być może nawet doświadczonych biegaczy biegu nie ukończyło, bo po prostu organizm odmówił im posłuszeństwa :(

Ja do mety dobiegłam szczęśliwie i o dziwo, w bardzo dobrej kondycji :) Oczywiście chciałam zmieścić się w godzinie (a być może złamać wcześniejszy wynik), ale pogoda niestety nie ułatwiła mi tego zamierzenia. W sumie, jak tak przeanalizuję całą, niełatwą trasę i trudne warunki pogodowe, to dochodzę do wniosku, że uzyskany czas godziny i 3 minut jest całkiem niezły. Oczywiście dla takiego zupełnego amatora jak ja :)


Ogólnie - bieg sympatyczny. Cała trasa rewelacyjnie zabezpieczona i oznaczona. Na całej jej długości rzesza przesympatycznych kibiców. Dopóki się z tym nie spotkałam, to nie zdawałam sobie sprawy,
jak miłe słowa kibiców i zachęcanie do dalszej drogi dodaje sił i wiary w swoje możliwości. Dziękuję wszystkim kibicom, którzy swoim uśmiechem i skandowaniem wspierali mnie na trasie. Mocy dodawali również Spartanie, którzy swoją obecnością wspierali chorego Marka, biegli (głównie szli) razem z nami i energetyczną muzyką "popychali" nas do przodu :)

I sam fakt, że można się bezkarnie przebiec po głównych ulicach miasta również dodaje smaku całej imprezie. 

Tym razem na mecie czekał na mnie medal :) Tak na marginesie, medal z biegu cieszyńskiego został przesłany pocztą.

Potem pyszny posiłek i zasłużony odpoczynek z książką :) 
A czy pobiegnę za rok? Całkiem możliwe :)