27 stycznia 2013

Fotoreportaż życia

Wolna chwila. Otwieram komputer w poszukiwaniu pewnych informacji. Są, znalazłam, teraz to takie łatwe. 
Na koniec zaglądam na popularny portal społecznościowy.
Strona powoli się ładuje, wczytują się zdjęcia, ostatnie aktywności znajomych... Co widzę? Nagiego niemowlaka, pluskającego się w wanience.W rączce nieporadnie trzyma szczoteczkę do zębów.. i "próbuje myć"  swoje pierwsze ząbki... Oczywiście pod zdjęciem mnóstwo "lajków" i setki przesłodzonych komentarzy w stylu 'ach, och...'

Rozkoszne? Piękne? Zachwycające? Cóż... Szczerze przyznaję, że dla mnie takie zdjęcia są po prostu żenujące. I jakoś nie mam w zwyczaju się nimi zachwycać, tym bardziej je komentować.
To nie tak, że nie wzruszam się widząc małe dzieciątko, czy piękną parę ślubującą sobie miłość na zawsze. To nie o to chodzi. Raczej o fakt "sprzedawania" niejako swojego życia całemu światu.

Niestety mam wrażenie, i ono coraz bardziej się pogłębia, że te nasze portale dla większości osób nie służą bynajmniej do utrzymywania wirtualnego kontaktu między sobą, ale przede wszystkim są źródłem, gdzie mogą pochwalić się wszystkim, w co ich życie obfituje. Oczywiście w samo dobro.

Fotoreportaż z życia często rozpoczyna się od ślubu. Czasem wcześniej, od zaręczyn. Obok zdjęć, możemy przecież umieścić odpowiedni komentarz odnośnie swego aktualnego stanu, cywilnego oczywiście ;)
A wiec tak.

Status: zaręczona, zaręczony. Wtedy, a wtedy. Obok widnieją zdjęcia cudownego pierścionka z wielkim brylantem! Wow! Wiadomość oczywiście idzie w wirtualny świat. A zdjęcia już po paru minutach zostają komentowane wielkimi słowami "Gratuluję!", "Kiedy ślub?" itp.
Jeżeli historia życia toczy się pomyślnie już niedługo na stronie danej osoby widzimy zmianę statusu i kolejne zdjęcia. Oczywiście nie muszę dodawać jakie. Oczywiste, ze ślubu. Pod nimi komentarze. 
Historia się powtarza, ale to nie konie przecie. Życie poza wirtualnym światem toczy się dalej.
Kolejne wpis. Podróż poślubna. Cudnie było, prawda? Trzeba to pokazać! 
Potem dłuższa cisza. A potem? Co widzimy? Zdjęcie z wielkim brzuszkiem. Ale to za mało. Lepiej wrzucic fotki zdjęc usg nienarodzonego dzieciątka. I tak miesiąc po miesiącu... aż do rozwiązania.
Kolejny wpis. Wtedy a wtedy, o tej godzinie, mierzący tyle a tyle, ważący tyle, a tyle...  I zdjęcia. A pod nimi oczywiście setki "szczerych" komentarzy i gratulacji.
Potem kilka dni ciszy, bo w rzeczywistym życiu tak różowo nie jest jak na zdjęciach w wirtualnym i trzeba dojśc do siebie i do sił. Ale cisza nie trwa znyt długo, bo oto.
Kolejny wpis. Pan X skończył właśnie n-ty dzień.. i się uśmiechnął. Wow! Niesamowite, trzeba się pochwalić. I zdjęcia. I komentarze w stylu 'ach, och..."
A potem to już z górki idzie. I co jakiś czas widzimy zdjęcia w stylu: mój pierwszy ząbek, moja pierwsza kąpiel, kupka, usiadłem, wstałem, zrobiłem pierwszy krok, pokazałem język, jestem na spacerku, na hustawce, na karuzeli, piję z butelki, jem chrupka, moje pierwsze urodziny.. i ble, ble, ble, ble...
Potem: pierwszy dzień w żłobku, w przedszkolu, w szkole, na studiach... ;)

No tak. To tylko pierwsze dziecko. W międzyczasie przychodzi kolej na drugie. Więc fotoreportaż zatacza koło. W międzyczasie zawsze są jakieś wakacje (najlepiej tam, gdzie inni jeszcze nie dotarli), romantycznie przeżyte walentynki, święta, sylwester, urodziny, imieniny, rocznice ślubu, poznania się, pierwszego pocałunku.. i co tam sobie wymyślimy... ;)

Często patrząc na te zdjęcia i te wszystkie ukazanie prawdy o życiu osobistym moich znajomych, zastanawiam się, w jakim celu wielu ludzi to wszystko tak publikuje. Po co?
Czy ważne jest aż tak, by pokazać wszystkim wokoło, jaka to ja jestem szczęśliwa. Co posiadam?
Czy nie lepiej to swoje szczęście, życie osobiste i rodzinne ukryć gdzieś przed światem i w ciszy domowego ogniska to szczęście pielęgnować i nim się radować? Ileż wtedy ono warte będzie!

Całe życie odnajdziemy w internecie, a  w realu nie ma będzie już miejsca na zaskoczenie, dobrą nowinę, zachwyt, niespodziankę...
Nie ma sekretów, tajemnic, tylko dla nas. Wszystko  uzewnętrznione, taki społeczny ekshibicjonizm. Szkoda.

Łatwo jest ukazywać to, co piękne, udane, ale co zrobimy, jak to szczęście pryśnie nam, jak bańka mydlana? Czy tak łatwo przyjdzie nam podzielić się tym smutkiem z całym światem?
Ciekawe kto odważy się wrzucić na portal foty z rozstania, rozwodu, choroby, śmierci... itp. Jak małżeństwo się rozpadnie, to czy będę mieć odwagę zmienić status z żonaty, zamężna na rozwiedziona/y? Chyba nie.
Wiec po co ta cała szopka? Mnóstwo zdjęć wrzuconych bezmyślnie na strony. Mnóstwo informacji sprzedanych całej rzeszy znajomych i nieznajomych.

Nie umiem sobie odpowiedzieć na to pytanie. Chyba dlatego, że w swoim życiu kieruję się zupełnie innymi zasadami i wartościami. Nie kreci mnie dokumentowanie całego mojego życia na łamach internetu.
Nie potrzebuję słów zachwytu, gratulacji, bo często mam wrażenie, że i tak są one wynikiem "owczego pędu", jak inni, to ja też, nieważne, że mam inne zdanie...

Czym dziś, w dobie internetu jest prywatność? Pustym słowem? Często niestety tak.
Ja prywatność i życie rodzinne bardzo sobie cenię. Nie chcę go sprzedawać w odcinkach, jak telenowelę całej rzeszy ludzi. Szczęście bywa ulotne, nie warto nim "szastać na prawo i lewo". Lepiej skupić się na jego pielęgnowaniu, a przede wszystkim na tym, by chronić go przed znieważaniem i zniszczeniem.

22 stycznia 2013

Szminka Babci, serial Dziadka

Zima zawitała do nas na dobre. Za oknami biało, drzewa uginają  się pod ciężarem marznącego śniegu. Na drogach panuje paraliż komunikacyjny, a na chodnikach bezpieczniej się ślizgać ;)
Na dworze zimno i nieprzyjemnie, ale w sercu panuje ciepło. Ponury styczeń ma dla nas szczególne dni, jakimi są Dzień Babci i Dzień Dziadka. Stop - dni zwyczajne, tylko osoby obchodzące to małe święto szczególne i nadzwyczajne. 

Moi dziadkowie są obecni już tylko w moim sercu i pamięci. Chwila, jaką mogę im poświecić, to obecność w miejscu ciszy i wypowiadana cicha modlitwa. W głowie pojawiają się obrazy wspomnień. Dobrze pamiętam moją Babcię Kasię i dziadka Kazka. Niestety pozostałych dziadków nie pamiętam, gdyż odeszli jak byłam małym dzieckiem.

Babcia Kasia - drobna kobieta o dobrym sercu i ciepłych dłoniach. Troszcząca się o swoich najbliższych.
Z babcią kojarzy mi się drożdżowe ciasto z kisielem, pierogi ruskie, różaniec.. krem Nivea i czerwona szminka :)
Byłam z nią bardzo zżyta, ponieważ w dzieciństwie była moją drugą najważniejszą opiekunką i nauczycielką.
To ona wprowadziła mnie w arkana kuchni staropolskiej. Mając niespełna 7-8 lat lepiłam z nią pierogi, piekłam ciasta. Dzięki niej połknęłam kulinarnego bakcyla i potem wybrałam szkołę gastronomiczną, by pogłębiać zdobytą niemałą już wiedzę. 
Była moją nauczycielką modlitwy. Pokazała mi, czym jest niezwykła miłość Boga. Często się za mnie modliła i ofiarowywała msze w mojej intencji. Czułam moc tej modlitwy. Teraz mi jej brakuje...
Krem Nivea i czerwona szminka były jej nieodłącznym atrybutem kobiecości. Uważała, że dzięki opracowanemu według starej recepturze kremie ma cudownie gładką cerę, nawet w starszym już wieku. I faktycznie miała :) A czerwona szminka? To był jej jedyny akcent makijażu, bez którego nie wychodziła z domu :)
Gdy już mieszkała sama, często po szkole do niej zachodziłam. Wiedziałam, że z utęsknieniem i radością wyczekuje mnie stojąc w oknie. Przy kawie i cieście wspominała swoje dzieciństwo i młodość, które były bardzo ciężkie. Czasy wojny, okupacji niemieckiej. Podziwiałam ją za hart ducha i wytrwałość, bo niełatwo było przecie służyć wrogowi na obczyźnie... 
Pomimo burzliwej przeszłości pozostał w babci kobiecy urok i pogoda ducha. Taką chcę ją zapamiętać, dlatego zacieram w pamięci czas choroby, który nieuchronnie gasił w niej płomień życia.

Dziadek Kazek - człowiek stateczny, dostojny. Mający trudny charakter i kierujący się w życiu staroświeckimi zasadami. Swoje dzieci wychował twardą ręką. Jednak pod fasadą pewnej oschłości kryło się wrażliwe i dobre serce.
Z dziadkiem kojarzy mi się pojemnik kukułek, mecze piłki nożnej, serial "Pokolenia", kolej.. i laska.
Zawsze jak do niego przyjeżdżałam na stół oprócz kanapek trafiały łakocie, gdzie szczególne miejsce zajmowały twarde kukułki. Do dziś ich smak kojarzy mi się z dzieciństwem :)
Jeśli akurat trwał "sezon na mecze" dziadek nie mógł ich przegapić. Zaciekle kibicował naszym i donośnym głosem komentował nie zawsze godne podziwu poczynania naszej drużyny. A serial "Pokolenia"? Ach, to był główny punkt dnia... Dziadzio z wielkim zainteresowaniem śledził losy bohaterów, hmmm, cóż.. bardziej pięknych bohaterek ;)
Był kolejarzem, dlatego w tamtych czasach fascynowały mnie te olbrzymie maszyny. Niezapomnianym przeżyciem była możliwość przejazdu w starej parowej lokomotywie... Fascynacja była tak duża, że wtedy chciałam zostać konduktorką :)
Nieodłącznym jego atrybutem była stara laska. Służyła nie tyle do podpory, co do wygrażania nią podejrzanym opryszkom :) Oj tak, dziadek mój był dość odważnym starszym panem, mającym odwagę zwrócić uwagę młodym, gdy ci nie należycie się zachowywali :)
W pamięci mam jego wyblakłe niebieskie oczy. Patrzące mądrze i przenikliwie. Pewnego dnia zobaczyłam w nich też świadomość tego, że to już nasze ostatnie spotkanie...

Dziś inaczej już obchodzę te szczególne dni. Uczę mojego synka, jak kochać i szanować swoich dziadków. Chcę, żeby miał świadomość, że Babcia i Dziadek, to niezwykłe i ważne w życiu osoby.

20 stycznia 2013

Lęk przed zmianą

Nowy rok, a z nim nowe nadzieje. Chyba się nie pomylę, jak napiszę, że każdy z nas u progu nowego roku ma nadzieję, że ten nowy przyniesie jakieś pozytywne zmiany.. Tak wiem, już niemal koniec stycznia, a ja tu o nowym roku wspominam. Ale nie bez powodu.


Przyznaję szczerze, że w ostatnim czasie byłam jakaś taka zamknięta. Nie miałam ochoty na spotkania towarzyskie, na wesołe rozmowy, na bycie w tłumie. Tak jakoś. Zdaję sobie sprawę, że było mi to potrzebne. Takie wycofanie się. Często, gdy głowa przeciążona mnóstwem spraw, ciało domaga się ciszy i samotności. By nie zwariować, by nabrać dystansu do życia, do ludzi. 
I do samego siebie.

Potrzebowałam również zmian. Niewielkich. Zaczęłam od siebie. Trochę śmiała zmiana na głowie, a kobieta jakoś tak inaczej się czuje. Lepiej. Może pewniej? Choć zapewne fryzura nie wpływa na naszą przebojowość, a może troszkę tak... ;)
Druga zmiana to taka wewnętrzna. Postanowiłam sobie, że zmienię co nieco w swoim podejściu do różnych spraw, a przede wszystkim do ludzi. Do najbliższych i do znajomych. Te zmiany pozostaną oczywiście moją tajemnicą, lecz nie mam pewności, że co bądź wnikliwszy obserwator zmiany te zauważy. Czy uzna je za lepsze, czy gorsze, dla mnie nieistotne, bo wiem, że dzięki nim czuję się lepiej. A to chyba najważniejsze. 

Ano tak. Małe zmiany na blogu :) Nie jestem ekspertką w języku Java i tym podobne, ale mam w sobie dozę kreatywności, więc po małych walkach udało mi się pozmieniać co nieco, a efekt cieszy moje oczy :)

Powyższe zmiany nie zmieniły zasadniczo mojego życia. Ale przede mną zmiana ogromna. Taka, która może już przewrócić mój dosyć uporządkowany (!) świat do góry nogami. Dla mnie i dla mojej rodziny to taka mała rewolucja. Nie chcę na razie zdradzać, cóż to takiego wydarzyć się może, bo tak do końca nie jestem pewna czy do tej rewolucji dojdzie...
Wszystko wskazuje, że tak. A ja jak na obecny czas przygotowuję siebie, swoich najbliższych, na to co ma nadejść. Ten czas jest nam bardzo potrzebny, bo nie jest tak łatwo z dnia na dzień przeorganizować życie, które toczyło się utartym schematem.
Dla zmian, szczególnie tych większych potrzeba czasu.
Na szczęście go mam. Dzięki temu, mogę każdy dzień przeznaczyć na oswojenie się z przyszłością, z towarzyszącym mi ogromnym lękiem. Bo nie ukrywam, że czekająca mnie zmiana wywołuje we mnie sporo niepewności i lęku. Ale też radości i pewnej satysfakcji. Oj, te uczucia ogromnie się ze sobą mieszają i czasami sama nie wiem, co czuję i co czuć powinnam...

Mimo wszystko jestem dobrej myśli. Tak naprawdę, ani nie zmienię tego co teraz, ani tego co ma nadejść. Zdana jestem na czekanie. Nie zmienię przyszłości, a jedynie mogę wpłynąć na swoje samopoczucie i myśli.
Jednego też jestem pewna na 100%. Warto czekać na coś, co przyniesie nam lepsze jutro, co wywoła na naszej twarzy uśmiech, co sprawi, że nasze marzenia się spełnią.
Co z tego, że czekanie i zmiany wywołują nasz lęk. To normalne i nie musimy tego lęku się wstydzić.

12 stycznia 2013

Złamana przysięga

Jestem przerażona. Czym dokładnie? Tym, co dzieje się wokół mnie, co coraz częściej dotyczy mojego środowiska, moich znajomych.
Złamane serce, złamana miłość, złamana przysięga małżeńska. 
Zewsząd dochodzą mnie wieści, że kolejna para z długim stażem się rozstała, że kolejne paroletnie małżeństwo przeżywa kryzys, mało - jest na drodze do rozwodu. A ja zadaję sobie pytanie: Co takiego się dzieje, że w dzisiejszych czasach wśród młodych ludzi taka moda na śluby, a z nimi i na szybkie rozwody? Co się takiego dzieje, że taka wielka miłość, która połączyła dwie połówki różnych ludzi, tak szybko wygasa? Jeszcze wczoraj mówili sobie: "Kocham Cię", a dzisiaj w ich oczach widać nienawiść, albo co gorsza obojętność. Jeszcze tak niedawno wypowiadali tekst przysięgi małżeńskiej, a dziś nie pamiętają już jej słów i nie ma ona dla nich znaczenia.

Ja oczywiście daleko jestem od osądów. Każdy podejmuje decyzję za siebie, każdy inaczej podchodzi do życia, do rozwiązywania jego problemów. I każdego takie prawo.
Mnie się niestety wydaje, że pewna część (może większość) dzisiejszych młodych ludzi żyje "lajtowo". Do większości spraw, a tym samym do miłości podchodzi na luzie. Często słyszałam: "Co się przejmujesz, jak nie ten, to znajdzie się następny". Czyżby? A co skakanie z kwiatka na kwiatek ma wspólnego z prawdziwym uczuciem? Czy prawdziwą miłością można nazwać to, że dziś mówię wzniosłe "kocham" osobie z którą na razie jest mi dobrze, a za miesiąc, parę lat to samo powiem innej? Czy to ma sens?

Mniej problemu, gdy żyjemy sobie z dnia na dzień w wolnym związku. Zawsze można się przecież rozstać. Bez problemu, bez łez, bez sentymentu. To takie modne życie "na próbę". Czasem ta próba trwa kilkanaście lat. Nieważne. Ważne, że mamy drogę otwartą do odwrotu. Przecież różnie się dzieje. Mogą zdarzyć się kłótnie, nieporozumienia, odmienne zdania, on/ona się zmienia, nie jest już taki jaki był/była na początku, w końcu nasze gorące uczucie wygasło, zrobiło się nudno, nadeszła zwykła szara codzienność, a my potrzebujemy odmiany, czegoś nowego.. itp. 
Gdy w związku zaczyna dziać się coś niedobrego, często młodzi ludzie uciekają. Uciekają przed problemami, które ich dotyczą, nie potrafią, a może nie chcą ze sobą rozmawiać, próbować naprawić to, co złe, nie chcą zawalczyć o siebie. O swoją miłość. Odejść jest łatwiej, po co się starać, walczyć. Po co? Przecież to wymaga wysiłku obu stron, to wymaga czasu, a my go nie chcemy na tą szarpaninę tracić. 

To dlaczego tak wielu jeszcze nie straciło wiary w sens małżeństwa? Może moda na ślub, na białą suknię, bo już najwyższy czas, bo co ludzie, sąsiadki powiedzą, bo inni, to ja też...
Tylko czy stając przed ołtarzem i wypowiadając słowa przysięgi małżeńskiej mamy świadomość czym naprawdę jest sakrament małżeństwa? No właśnie sakrament. To nie tylko zbędny papierek, a wielu młodych tak o małżeństwie mówi. Małżeństwo to odpowiedzialność za siebie i za drugiego człowieka.  To nie tylko papierek, który będziemy mogli  potargać i  unieważnić, gdy pojawią się problemy, gdy miłość wygaśnie...
Myślę, że ten kto nie zdaje sobie sprawy, czym naprawdę jest sakrament małżeństwa nie powinien go zawierać. To nie chwilowe przedstawienie odegrane przed setką ludzi. To życie. Na dobre i na złe. Bez odwrotu. Trzeba do niego dojrzeć. Trzeba być pewnym tej drugiej osoby, ale przede wszystkim siebie.

Ja wiem, że wielu zarzuci mi wiele. I może nie raz usłyszę słowa: "A co ty tam wiesz? Mąż cię nie bije, nie pije...". To fakt. Często się mówi, że po ślubie się zmienił. Na pewno? A może jeszcze przed sakramentalnym "tak" przymknęłam oko, na to, że mnie uderzył, popchnął, podniósł na mnie głos? A ja wytłumaczyłam sobie, że przecież go zdenerwowałam, miał powód, z resztą to był tylko raz, a potem i tak przeprosił i obiecał, że to się już więcej nie powtórzy. Tak? A może na imprezie zauważyłam, że nie stroni od kieliszka i nie zna umiaru, albo codziennie wieczorem popija sobie kilka piw? A ja sobie tłumaczyłam, przecież należy mu się, wraca taki zmęczony z pracy, od jednego, kilku piw się nie uzależni. Czyżby? Kłamstwa, brak zaufania, tajemnice. Egoizm, brak wrażliwości i empatii. I tak dalej i tak dalej. Ale ja tutaj też nie piszę o tym, że nie warto uciec od męża tyrana. Bo warto. Ale to odrębny temat.

Bolączką dzisiejszych czasów jest tempo życia. Nie staramy się poznać naprawdę siebie nawzajem. Często młodzi skupiają się na poznaniu swego ciała, a nie duszy. To nie wróży nic dobrego. Często prawdziwa miłość mylona jest z pożądaniem, fascynacją. Takie związki nie mają szans na przetrwanie.
Problemem jest również brak czasu. Ciągła gonitwa za sukcesami, pasjami, marzeniami. Wieczorem po dniu pełnym wyzwań nie mamy już czasu i sił, by osiąść, porozmawiać, być ze sobą. Marzymy o chwili spokoju, śnie. A bycie razem wymaga przecież dużego wysiłku i zapominaniu o sobie.
I oczywiście ta ucieczka przed problemami. Nie potrafimy o siebie walczyć. Poddajemy się. Wolimy zerwać coś, co bardzo długo budowaliśmy, niż próbować po przestoju budować dalej. Nie mamy na to sił ani chęci. A przecież kochamy się. Czy chociaż dlatego nie warto?

Ja również żyję w małżeństwie. Nie z przymusu, ze świadomego wyboru. Z miłości.
Stając przed Bogiem i ludźmi i wypowiadając słowa przysięgi nie mówiłam ich "na niby". Nie były dla mnie słowami pustymi. Wiedziałam wtedy i wiem teraz, że te słowa zobowiązują. Na całe życie. Do końca. 
I niech nikt nie zarzuca mi: "Bo trafiłaś na tego odpowiedniego, bo ci się poszczęściło". No tak. Ale to wszystko nie przyszło ot tak sobie. Musiałam zawalczyć o tę miłość. Nie było łatwo. Lecz wtedy wiedziałam, że warto i że to jest to, choć wielu w to wątpiło i doradzało mi, bym odpuściła. Dobrze, że nie słuchałam tamtych wielu, ale własnego serca. 

Nie przeczę, jak w każdym małżeństwie są gorsze chwile. To normalne. Przecież jesteśmy tylko ludźmi, z masą słabości. 
Ale wiem też, że te gorsze chwile mijają i  nastają te cudowne.
I dla nich warto żyć. Warto walczyć. Nie poddawać się. Miłość, szczególnie tą małżeńską trzeba codziennie pielęgnować, troszczyć się o nią. Nie można spocząć na lurach i o tym zapominać - wtedy choruje i umiera.
Jeśli nie ze względu na tą przysięgę, to ze względu na drugą osobę.

6 stycznia 2013

Wędrowcy

Mała dziewczynka w czerwonym płaszczyku ciągnie mamę za rękę. Zmęczona, cichutko pyta: "Czy długo jeszcze będziemy szły, mamusiu?".
Mama z troską w głosie odpowiada: "Córeczko, jeszcze długa droga przed nami".
- Ale ja już jestem bardzo zmęczona i nie mam już sił iść dalej - odpowiada coraz bardziej poirytowana mała.
Mama, kobieta o brązowych ciepłych oczach przystaje, kuca i patrząc na rozzłoszczoną twarzyczkę swojej córeczki mówi: "Wiem kochana, że jesteś zmęczona, ja też. Ale proszę nie poddawaj się, tylko idźmy dalej. Za jakiś czas przystaniemy, odpoczniemy, nabierzemy nowych sił do dalszej wędrówki - zamilkła na chwilę, po czym mówiła dalej - Wiesz córeczko, jesteśmy takimi wędrowcami jak Trzej Królowie, którzy niestrudzenie podążali za gwiazdą, by u kresu drogi spotkać nowonarodzonego Jezuska. Ich droga była długa i trudna, zupełnie jak nasza. Tak jak ty odczuwali zmęczenie, ale nie poddawali się, tylko po odpoczynku szli dalej, aż do celu swej wędrówki".
- Ale skąd oni mieli tyle sił, mamo? - zapytała spokojniejsza już dziewczynka.
- Maleńka, Trzej Królowie, tak jak i my szli ze świadomością, że pod koniec ich wędrówki spotka ich pewna nagroda. Dla nich było to spotkanie z małym Jezusem, a dla nas będzie to powrót do domu, do tatusia, babci i twojego braciszka. Cieszysz się na ich spotkanie, co?" - zagadnęła uśmiechając się mama.
- O tak, już nie mogę się doczekać, jak wrócimy do domu i ich zobaczę - krzyknęła rozbawiona dziewczynka, a po chwili szybko dodała: "To nie stójmy już tak, mamo, tylko chodźmy dalej, by jak najszybciej się z nimi spotkać".
Długa droga, usłana opadającymi z drzew liśćmi. Nie jest pusta, podążają nią dwie istoty. Ta starsza patrzy z uśmiechem na biegnący w podskokach przed nią czerwony płaszczyk.

Droga, a na niej ja. Ty. Do przebycia wiele kilometrów. Przystaję i patrzę przed siebie. Widzę wysoką górę, nie widzę jej szczytu, bo on daleko. Prowadzi na niego kręta, obsypana kamieniami  droga. Jestem zmęczona, ale nie poddaję się, tylko po małym odpoczynku idę dalej. A gdy zmęczenie będzie już tak ogromne, że ochota do dalszej wędrówki zniknie jak umykająca w las sarna, wiem, że Ty podasz mi rękę i pociągniesz za sobą. Nie pozwolisz mi tutaj zostać, nie pozwolisz mi się poddać.

Jesteśmy już na szczycie. Razem. Zmęczeni trudną wspinaczką padamy na rozłożony pled i z zachwytem spoglądamy na rozpościerający się u naszych stóp widok. Jest piękny. Zewsząd otaczają nas góry, odległe szczyty spowija lekka mgła. Bezkres przemawia do nas ciszą. Warto było pokonać siebie i swoje słabości, by tutaj być i doświadczać tej wolności. 
Siedzimy i popijając z termosu parującą kawę odpoczywamy i nabieramy sił do drogi powrotnej. 
Ta droga nie będzie już dla nas ciężka i zbyt długa. Bo prowadzi do domu.

Każda wędrówka ma swój cel. Również droga naszego życia. Wiem, że nie zawsze jest łatwa, lekka. Ale świadomość, że po trudach wędrówki spotka nas upragniona nagroda dodaje nam sił, a obietnica tej nagrody nie  pozwala nam się zatrzymać i zawrócić. A gdy nasze ciało odmówi nam już posłuszeństwa dobrze mieć przy sobie kogoś, kto nas pociągnie za rękę. Kto nie pozwoli nam się zatrzymać i poddać.

Zawsze jak wędruję w góry, mam świadomość, że nie będzie to zbyt przyjemna droga. Pomimo to idę, bo dla przeżytych tam na szczycie chwil wiem, że warto. Czasami odczuwam ogromne zmęczenie i mam ochotę zawrócić i być już w domu. Na szczęście to nie takie łatwe, bo jak się już weszło na górę, to trzeba z niej i zejść :) W góry nigdy nie chodzę sama. Dobrze wiem, że warto mieć obok siebie kogoś, kto w kryzysowych momentach poda mi pomocną dłoń, popchnie do przodu, wesprze dobrym słowem. 
Zupełnie jak  w drodze życia.

Fotoreportaż życia

Wolna chwila. Otwieram komputer w poszukiwaniu pewnych informacji. Są, znalazłam, teraz to takie łatwe. 
Na koniec zaglądam na popularny portal społecznościowy.
Strona powoli się ładuje, wczytują się zdjęcia, ostatnie aktywności znajomych... Co widzę? Nagiego niemowlaka, pluskającego się w wanience.W rączce nieporadnie trzyma szczoteczkę do zębów.. i "próbuje myć"  swoje pierwsze ząbki... Oczywiście pod zdjęciem mnóstwo "lajków" i setki przesłodzonych komentarzy w stylu 'ach, och...'

Rozkoszne? Piękne? Zachwycające? Cóż... Szczerze przyznaję, że dla mnie takie zdjęcia są po prostu żenujące. I jakoś nie mam w zwyczaju się nimi zachwycać, tym bardziej je komentować.
To nie tak, że nie wzruszam się widząc małe dzieciątko, czy piękną parę ślubującą sobie miłość na zawsze. To nie o to chodzi. Raczej o fakt "sprzedawania" niejako swojego życia całemu światu.

Niestety mam wrażenie, i ono coraz bardziej się pogłębia, że te nasze portale dla większości osób nie służą bynajmniej do utrzymywania wirtualnego kontaktu między sobą, ale przede wszystkim są źródłem, gdzie mogą pochwalić się wszystkim, w co ich życie obfituje. Oczywiście w samo dobro.

Fotoreportaż z życia często rozpoczyna się od ślubu. Czasem wcześniej, od zaręczyn. Obok zdjęć, możemy przecież umieścić odpowiedni komentarz odnośnie swego aktualnego stanu, cywilnego oczywiście ;)
A wiec tak.

Status: zaręczona, zaręczony. Wtedy, a wtedy. Obok widnieją zdjęcia cudownego pierścionka z wielkim brylantem! Wow! Wiadomość oczywiście idzie w wirtualny świat. A zdjęcia już po paru minutach zostają komentowane wielkimi słowami "Gratuluję!", "Kiedy ślub?" itp.
Jeżeli historia życia toczy się pomyślnie już niedługo na stronie danej osoby widzimy zmianę statusu i kolejne zdjęcia. Oczywiście nie muszę dodawać jakie. Oczywiste, ze ślubu. Pod nimi komentarze. 
Historia się powtarza, ale to nie konie przecie. Życie poza wirtualnym światem toczy się dalej.
Kolejne wpis. Podróż poślubna. Cudnie było, prawda? Trzeba to pokazać! 
Potem dłuższa cisza. A potem? Co widzimy? Zdjęcie z wielkim brzuszkiem. Ale to za mało. Lepiej wrzucic fotki zdjęc usg nienarodzonego dzieciątka. I tak miesiąc po miesiącu... aż do rozwiązania.
Kolejny wpis. Wtedy a wtedy, o tej godzinie, mierzący tyle a tyle, ważący tyle, a tyle...  I zdjęcia. A pod nimi oczywiście setki "szczerych" komentarzy i gratulacji.
Potem kilka dni ciszy, bo w rzeczywistym życiu tak różowo nie jest jak na zdjęciach w wirtualnym i trzeba dojśc do siebie i do sił. Ale cisza nie trwa znyt długo, bo oto.
Kolejny wpis. Pan X skończył właśnie n-ty dzień.. i się uśmiechnął. Wow! Niesamowite, trzeba się pochwalić. I zdjęcia. I komentarze w stylu 'ach, och..."
A potem to już z górki idzie. I co jakiś czas widzimy zdjęcia w stylu: mój pierwszy ząbek, moja pierwsza kąpiel, kupka, usiadłem, wstałem, zrobiłem pierwszy krok, pokazałem język, jestem na spacerku, na hustawce, na karuzeli, piję z butelki, jem chrupka, moje pierwsze urodziny.. i ble, ble, ble, ble...
Potem: pierwszy dzień w żłobku, w przedszkolu, w szkole, na studiach... ;)

No tak. To tylko pierwsze dziecko. W międzyczasie przychodzi kolej na drugie. Więc fotoreportaż zatacza koło. W międzyczasie zawsze są jakieś wakacje (najlepiej tam, gdzie inni jeszcze nie dotarli), romantycznie przeżyte walentynki, święta, sylwester, urodziny, imieniny, rocznice ślubu, poznania się, pierwszego pocałunku.. i co tam sobie wymyślimy... ;)

Często patrząc na te zdjęcia i te wszystkie ukazanie prawdy o życiu osobistym moich znajomych, zastanawiam się, w jakim celu wielu ludzi to wszystko tak publikuje. Po co?
Czy ważne jest aż tak, by pokazać wszystkim wokoło, jaka to ja jestem szczęśliwa. Co posiadam?
Czy nie lepiej to swoje szczęście, życie osobiste i rodzinne ukryć gdzieś przed światem i w ciszy domowego ogniska to szczęście pielęgnować i nim się radować? Ileż wtedy ono warte będzie!

Całe życie odnajdziemy w internecie, a  w realu nie ma będzie już miejsca na zaskoczenie, dobrą nowinę, zachwyt, niespodziankę...
Nie ma sekretów, tajemnic, tylko dla nas. Wszystko  uzewnętrznione, taki społeczny ekshibicjonizm. Szkoda.

Łatwo jest ukazywać to, co piękne, udane, ale co zrobimy, jak to szczęście pryśnie nam, jak bańka mydlana? Czy tak łatwo przyjdzie nam podzielić się tym smutkiem z całym światem?
Ciekawe kto odważy się wrzucić na portal foty z rozstania, rozwodu, choroby, śmierci... itp. Jak małżeństwo się rozpadnie, to czy będę mieć odwagę zmienić status z żonaty, zamężna na rozwiedziona/y? Chyba nie.
Wiec po co ta cała szopka? Mnóstwo zdjęć wrzuconych bezmyślnie na strony. Mnóstwo informacji sprzedanych całej rzeszy znajomych i nieznajomych.

Nie umiem sobie odpowiedzieć na to pytanie. Chyba dlatego, że w swoim życiu kieruję się zupełnie innymi zasadami i wartościami. Nie kreci mnie dokumentowanie całego mojego życia na łamach internetu.
Nie potrzebuję słów zachwytu, gratulacji, bo często mam wrażenie, że i tak są one wynikiem "owczego pędu", jak inni, to ja też, nieważne, że mam inne zdanie...

Czym dziś, w dobie internetu jest prywatność? Pustym słowem? Często niestety tak.
Ja prywatność i życie rodzinne bardzo sobie cenię. Nie chcę go sprzedawać w odcinkach, jak telenowelę całej rzeszy ludzi. Szczęście bywa ulotne, nie warto nim "szastać na prawo i lewo". Lepiej skupić się na jego pielęgnowaniu, a przede wszystkim na tym, by chronić go przed znieważaniem i zniszczeniem.

Szminka Babci, serial Dziadka

Zima zawitała do nas na dobre. Za oknami biało, drzewa uginają  się pod ciężarem marznącego śniegu. Na drogach panuje paraliż komunikacyjny, a na chodnikach bezpieczniej się ślizgać ;)
Na dworze zimno i nieprzyjemnie, ale w sercu panuje ciepło. Ponury styczeń ma dla nas szczególne dni, jakimi są Dzień Babci i Dzień Dziadka. Stop - dni zwyczajne, tylko osoby obchodzące to małe święto szczególne i nadzwyczajne. 

Moi dziadkowie są obecni już tylko w moim sercu i pamięci. Chwila, jaką mogę im poświecić, to obecność w miejscu ciszy i wypowiadana cicha modlitwa. W głowie pojawiają się obrazy wspomnień. Dobrze pamiętam moją Babcię Kasię i dziadka Kazka. Niestety pozostałych dziadków nie pamiętam, gdyż odeszli jak byłam małym dzieckiem.

Babcia Kasia - drobna kobieta o dobrym sercu i ciepłych dłoniach. Troszcząca się o swoich najbliższych.
Z babcią kojarzy mi się drożdżowe ciasto z kisielem, pierogi ruskie, różaniec.. krem Nivea i czerwona szminka :)
Byłam z nią bardzo zżyta, ponieważ w dzieciństwie była moją drugą najważniejszą opiekunką i nauczycielką.
To ona wprowadziła mnie w arkana kuchni staropolskiej. Mając niespełna 7-8 lat lepiłam z nią pierogi, piekłam ciasta. Dzięki niej połknęłam kulinarnego bakcyla i potem wybrałam szkołę gastronomiczną, by pogłębiać zdobytą niemałą już wiedzę. 
Była moją nauczycielką modlitwy. Pokazała mi, czym jest niezwykła miłość Boga. Często się za mnie modliła i ofiarowywała msze w mojej intencji. Czułam moc tej modlitwy. Teraz mi jej brakuje...
Krem Nivea i czerwona szminka były jej nieodłącznym atrybutem kobiecości. Uważała, że dzięki opracowanemu według starej recepturze kremie ma cudownie gładką cerę, nawet w starszym już wieku. I faktycznie miała :) A czerwona szminka? To był jej jedyny akcent makijażu, bez którego nie wychodziła z domu :)
Gdy już mieszkała sama, często po szkole do niej zachodziłam. Wiedziałam, że z utęsknieniem i radością wyczekuje mnie stojąc w oknie. Przy kawie i cieście wspominała swoje dzieciństwo i młodość, które były bardzo ciężkie. Czasy wojny, okupacji niemieckiej. Podziwiałam ją za hart ducha i wytrwałość, bo niełatwo było przecie służyć wrogowi na obczyźnie... 
Pomimo burzliwej przeszłości pozostał w babci kobiecy urok i pogoda ducha. Taką chcę ją zapamiętać, dlatego zacieram w pamięci czas choroby, który nieuchronnie gasił w niej płomień życia.

Dziadek Kazek - człowiek stateczny, dostojny. Mający trudny charakter i kierujący się w życiu staroświeckimi zasadami. Swoje dzieci wychował twardą ręką. Jednak pod fasadą pewnej oschłości kryło się wrażliwe i dobre serce.
Z dziadkiem kojarzy mi się pojemnik kukułek, mecze piłki nożnej, serial "Pokolenia", kolej.. i laska.
Zawsze jak do niego przyjeżdżałam na stół oprócz kanapek trafiały łakocie, gdzie szczególne miejsce zajmowały twarde kukułki. Do dziś ich smak kojarzy mi się z dzieciństwem :)
Jeśli akurat trwał "sezon na mecze" dziadek nie mógł ich przegapić. Zaciekle kibicował naszym i donośnym głosem komentował nie zawsze godne podziwu poczynania naszej drużyny. A serial "Pokolenia"? Ach, to był główny punkt dnia... Dziadzio z wielkim zainteresowaniem śledził losy bohaterów, hmmm, cóż.. bardziej pięknych bohaterek ;)
Był kolejarzem, dlatego w tamtych czasach fascynowały mnie te olbrzymie maszyny. Niezapomnianym przeżyciem była możliwość przejazdu w starej parowej lokomotywie... Fascynacja była tak duża, że wtedy chciałam zostać konduktorką :)
Nieodłącznym jego atrybutem była stara laska. Służyła nie tyle do podpory, co do wygrażania nią podejrzanym opryszkom :) Oj tak, dziadek mój był dość odważnym starszym panem, mającym odwagę zwrócić uwagę młodym, gdy ci nie należycie się zachowywali :)
W pamięci mam jego wyblakłe niebieskie oczy. Patrzące mądrze i przenikliwie. Pewnego dnia zobaczyłam w nich też świadomość tego, że to już nasze ostatnie spotkanie...

Dziś inaczej już obchodzę te szczególne dni. Uczę mojego synka, jak kochać i szanować swoich dziadków. Chcę, żeby miał świadomość, że Babcia i Dziadek, to niezwykłe i ważne w życiu osoby.

Lęk przed zmianą

Nowy rok, a z nim nowe nadzieje. Chyba się nie pomylę, jak napiszę, że każdy z nas u progu nowego roku ma nadzieję, że ten nowy przyniesie jakieś pozytywne zmiany.. Tak wiem, już niemal koniec stycznia, a ja tu o nowym roku wspominam. Ale nie bez powodu.


Przyznaję szczerze, że w ostatnim czasie byłam jakaś taka zamknięta. Nie miałam ochoty na spotkania towarzyskie, na wesołe rozmowy, na bycie w tłumie. Tak jakoś. Zdaję sobie sprawę, że było mi to potrzebne. Takie wycofanie się. Często, gdy głowa przeciążona mnóstwem spraw, ciało domaga się ciszy i samotności. By nie zwariować, by nabrać dystansu do życia, do ludzi. 
I do samego siebie.

Potrzebowałam również zmian. Niewielkich. Zaczęłam od siebie. Trochę śmiała zmiana na głowie, a kobieta jakoś tak inaczej się czuje. Lepiej. Może pewniej? Choć zapewne fryzura nie wpływa na naszą przebojowość, a może troszkę tak... ;)
Druga zmiana to taka wewnętrzna. Postanowiłam sobie, że zmienię co nieco w swoim podejściu do różnych spraw, a przede wszystkim do ludzi. Do najbliższych i do znajomych. Te zmiany pozostaną oczywiście moją tajemnicą, lecz nie mam pewności, że co bądź wnikliwszy obserwator zmiany te zauważy. Czy uzna je za lepsze, czy gorsze, dla mnie nieistotne, bo wiem, że dzięki nim czuję się lepiej. A to chyba najważniejsze. 

Ano tak. Małe zmiany na blogu :) Nie jestem ekspertką w języku Java i tym podobne, ale mam w sobie dozę kreatywności, więc po małych walkach udało mi się pozmieniać co nieco, a efekt cieszy moje oczy :)

Powyższe zmiany nie zmieniły zasadniczo mojego życia. Ale przede mną zmiana ogromna. Taka, która może już przewrócić mój dosyć uporządkowany (!) świat do góry nogami. Dla mnie i dla mojej rodziny to taka mała rewolucja. Nie chcę na razie zdradzać, cóż to takiego wydarzyć się może, bo tak do końca nie jestem pewna czy do tej rewolucji dojdzie...
Wszystko wskazuje, że tak. A ja jak na obecny czas przygotowuję siebie, swoich najbliższych, na to co ma nadejść. Ten czas jest nam bardzo potrzebny, bo nie jest tak łatwo z dnia na dzień przeorganizować życie, które toczyło się utartym schematem.
Dla zmian, szczególnie tych większych potrzeba czasu.
Na szczęście go mam. Dzięki temu, mogę każdy dzień przeznaczyć na oswojenie się z przyszłością, z towarzyszącym mi ogromnym lękiem. Bo nie ukrywam, że czekająca mnie zmiana wywołuje we mnie sporo niepewności i lęku. Ale też radości i pewnej satysfakcji. Oj, te uczucia ogromnie się ze sobą mieszają i czasami sama nie wiem, co czuję i co czuć powinnam...

Mimo wszystko jestem dobrej myśli. Tak naprawdę, ani nie zmienię tego co teraz, ani tego co ma nadejść. Zdana jestem na czekanie. Nie zmienię przyszłości, a jedynie mogę wpłynąć na swoje samopoczucie i myśli.
Jednego też jestem pewna na 100%. Warto czekać na coś, co przyniesie nam lepsze jutro, co wywoła na naszej twarzy uśmiech, co sprawi, że nasze marzenia się spełnią.
Co z tego, że czekanie i zmiany wywołują nasz lęk. To normalne i nie musimy tego lęku się wstydzić.

Złamana przysięga

Jestem przerażona. Czym dokładnie? Tym, co dzieje się wokół mnie, co coraz częściej dotyczy mojego środowiska, moich znajomych.
Złamane serce, złamana miłość, złamana przysięga małżeńska. 
Zewsząd dochodzą mnie wieści, że kolejna para z długim stażem się rozstała, że kolejne paroletnie małżeństwo przeżywa kryzys, mało - jest na drodze do rozwodu. A ja zadaję sobie pytanie: Co takiego się dzieje, że w dzisiejszych czasach wśród młodych ludzi taka moda na śluby, a z nimi i na szybkie rozwody? Co się takiego dzieje, że taka wielka miłość, która połączyła dwie połówki różnych ludzi, tak szybko wygasa? Jeszcze wczoraj mówili sobie: "Kocham Cię", a dzisiaj w ich oczach widać nienawiść, albo co gorsza obojętność. Jeszcze tak niedawno wypowiadali tekst przysięgi małżeńskiej, a dziś nie pamiętają już jej słów i nie ma ona dla nich znaczenia.

Ja oczywiście daleko jestem od osądów. Każdy podejmuje decyzję za siebie, każdy inaczej podchodzi do życia, do rozwiązywania jego problemów. I każdego takie prawo.
Mnie się niestety wydaje, że pewna część (może większość) dzisiejszych młodych ludzi żyje "lajtowo". Do większości spraw, a tym samym do miłości podchodzi na luzie. Często słyszałam: "Co się przejmujesz, jak nie ten, to znajdzie się następny". Czyżby? A co skakanie z kwiatka na kwiatek ma wspólnego z prawdziwym uczuciem? Czy prawdziwą miłością można nazwać to, że dziś mówię wzniosłe "kocham" osobie z którą na razie jest mi dobrze, a za miesiąc, parę lat to samo powiem innej? Czy to ma sens?

Mniej problemu, gdy żyjemy sobie z dnia na dzień w wolnym związku. Zawsze można się przecież rozstać. Bez problemu, bez łez, bez sentymentu. To takie modne życie "na próbę". Czasem ta próba trwa kilkanaście lat. Nieważne. Ważne, że mamy drogę otwartą do odwrotu. Przecież różnie się dzieje. Mogą zdarzyć się kłótnie, nieporozumienia, odmienne zdania, on/ona się zmienia, nie jest już taki jaki był/była na początku, w końcu nasze gorące uczucie wygasło, zrobiło się nudno, nadeszła zwykła szara codzienność, a my potrzebujemy odmiany, czegoś nowego.. itp. 
Gdy w związku zaczyna dziać się coś niedobrego, często młodzi ludzie uciekają. Uciekają przed problemami, które ich dotyczą, nie potrafią, a może nie chcą ze sobą rozmawiać, próbować naprawić to, co złe, nie chcą zawalczyć o siebie. O swoją miłość. Odejść jest łatwiej, po co się starać, walczyć. Po co? Przecież to wymaga wysiłku obu stron, to wymaga czasu, a my go nie chcemy na tą szarpaninę tracić. 

To dlaczego tak wielu jeszcze nie straciło wiary w sens małżeństwa? Może moda na ślub, na białą suknię, bo już najwyższy czas, bo co ludzie, sąsiadki powiedzą, bo inni, to ja też...
Tylko czy stając przed ołtarzem i wypowiadając słowa przysięgi małżeńskiej mamy świadomość czym naprawdę jest sakrament małżeństwa? No właśnie sakrament. To nie tylko zbędny papierek, a wielu młodych tak o małżeństwie mówi. Małżeństwo to odpowiedzialność za siebie i za drugiego człowieka.  To nie tylko papierek, który będziemy mogli  potargać i  unieważnić, gdy pojawią się problemy, gdy miłość wygaśnie...
Myślę, że ten kto nie zdaje sobie sprawy, czym naprawdę jest sakrament małżeństwa nie powinien go zawierać. To nie chwilowe przedstawienie odegrane przed setką ludzi. To życie. Na dobre i na złe. Bez odwrotu. Trzeba do niego dojrzeć. Trzeba być pewnym tej drugiej osoby, ale przede wszystkim siebie.

Ja wiem, że wielu zarzuci mi wiele. I może nie raz usłyszę słowa: "A co ty tam wiesz? Mąż cię nie bije, nie pije...". To fakt. Często się mówi, że po ślubie się zmienił. Na pewno? A może jeszcze przed sakramentalnym "tak" przymknęłam oko, na to, że mnie uderzył, popchnął, podniósł na mnie głos? A ja wytłumaczyłam sobie, że przecież go zdenerwowałam, miał powód, z resztą to był tylko raz, a potem i tak przeprosił i obiecał, że to się już więcej nie powtórzy. Tak? A może na imprezie zauważyłam, że nie stroni od kieliszka i nie zna umiaru, albo codziennie wieczorem popija sobie kilka piw? A ja sobie tłumaczyłam, przecież należy mu się, wraca taki zmęczony z pracy, od jednego, kilku piw się nie uzależni. Czyżby? Kłamstwa, brak zaufania, tajemnice. Egoizm, brak wrażliwości i empatii. I tak dalej i tak dalej. Ale ja tutaj też nie piszę o tym, że nie warto uciec od męża tyrana. Bo warto. Ale to odrębny temat.

Bolączką dzisiejszych czasów jest tempo życia. Nie staramy się poznać naprawdę siebie nawzajem. Często młodzi skupiają się na poznaniu swego ciała, a nie duszy. To nie wróży nic dobrego. Często prawdziwa miłość mylona jest z pożądaniem, fascynacją. Takie związki nie mają szans na przetrwanie.
Problemem jest również brak czasu. Ciągła gonitwa za sukcesami, pasjami, marzeniami. Wieczorem po dniu pełnym wyzwań nie mamy już czasu i sił, by osiąść, porozmawiać, być ze sobą. Marzymy o chwili spokoju, śnie. A bycie razem wymaga przecież dużego wysiłku i zapominaniu o sobie.
I oczywiście ta ucieczka przed problemami. Nie potrafimy o siebie walczyć. Poddajemy się. Wolimy zerwać coś, co bardzo długo budowaliśmy, niż próbować po przestoju budować dalej. Nie mamy na to sił ani chęci. A przecież kochamy się. Czy chociaż dlatego nie warto?

Ja również żyję w małżeństwie. Nie z przymusu, ze świadomego wyboru. Z miłości.
Stając przed Bogiem i ludźmi i wypowiadając słowa przysięgi nie mówiłam ich "na niby". Nie były dla mnie słowami pustymi. Wiedziałam wtedy i wiem teraz, że te słowa zobowiązują. Na całe życie. Do końca. 
I niech nikt nie zarzuca mi: "Bo trafiłaś na tego odpowiedniego, bo ci się poszczęściło". No tak. Ale to wszystko nie przyszło ot tak sobie. Musiałam zawalczyć o tę miłość. Nie było łatwo. Lecz wtedy wiedziałam, że warto i że to jest to, choć wielu w to wątpiło i doradzało mi, bym odpuściła. Dobrze, że nie słuchałam tamtych wielu, ale własnego serca. 

Nie przeczę, jak w każdym małżeństwie są gorsze chwile. To normalne. Przecież jesteśmy tylko ludźmi, z masą słabości. 
Ale wiem też, że te gorsze chwile mijają i  nastają te cudowne.
I dla nich warto żyć. Warto walczyć. Nie poddawać się. Miłość, szczególnie tą małżeńską trzeba codziennie pielęgnować, troszczyć się o nią. Nie można spocząć na lurach i o tym zapominać - wtedy choruje i umiera.
Jeśli nie ze względu na tą przysięgę, to ze względu na drugą osobę.

Wędrowcy

Mała dziewczynka w czerwonym płaszczyku ciągnie mamę za rękę. Zmęczona, cichutko pyta: "Czy długo jeszcze będziemy szły, mamusiu?".
Mama z troską w głosie odpowiada: "Córeczko, jeszcze długa droga przed nami".
- Ale ja już jestem bardzo zmęczona i nie mam już sił iść dalej - odpowiada coraz bardziej poirytowana mała.
Mama, kobieta o brązowych ciepłych oczach przystaje, kuca i patrząc na rozzłoszczoną twarzyczkę swojej córeczki mówi: "Wiem kochana, że jesteś zmęczona, ja też. Ale proszę nie poddawaj się, tylko idźmy dalej. Za jakiś czas przystaniemy, odpoczniemy, nabierzemy nowych sił do dalszej wędrówki - zamilkła na chwilę, po czym mówiła dalej - Wiesz córeczko, jesteśmy takimi wędrowcami jak Trzej Królowie, którzy niestrudzenie podążali za gwiazdą, by u kresu drogi spotkać nowonarodzonego Jezuska. Ich droga była długa i trudna, zupełnie jak nasza. Tak jak ty odczuwali zmęczenie, ale nie poddawali się, tylko po odpoczynku szli dalej, aż do celu swej wędrówki".
- Ale skąd oni mieli tyle sił, mamo? - zapytała spokojniejsza już dziewczynka.
- Maleńka, Trzej Królowie, tak jak i my szli ze świadomością, że pod koniec ich wędrówki spotka ich pewna nagroda. Dla nich było to spotkanie z małym Jezusem, a dla nas będzie to powrót do domu, do tatusia, babci i twojego braciszka. Cieszysz się na ich spotkanie, co?" - zagadnęła uśmiechając się mama.
- O tak, już nie mogę się doczekać, jak wrócimy do domu i ich zobaczę - krzyknęła rozbawiona dziewczynka, a po chwili szybko dodała: "To nie stójmy już tak, mamo, tylko chodźmy dalej, by jak najszybciej się z nimi spotkać".
Długa droga, usłana opadającymi z drzew liśćmi. Nie jest pusta, podążają nią dwie istoty. Ta starsza patrzy z uśmiechem na biegnący w podskokach przed nią czerwony płaszczyk.

Droga, a na niej ja. Ty. Do przebycia wiele kilometrów. Przystaję i patrzę przed siebie. Widzę wysoką górę, nie widzę jej szczytu, bo on daleko. Prowadzi na niego kręta, obsypana kamieniami  droga. Jestem zmęczona, ale nie poddaję się, tylko po małym odpoczynku idę dalej. A gdy zmęczenie będzie już tak ogromne, że ochota do dalszej wędrówki zniknie jak umykająca w las sarna, wiem, że Ty podasz mi rękę i pociągniesz za sobą. Nie pozwolisz mi tutaj zostać, nie pozwolisz mi się poddać.

Jesteśmy już na szczycie. Razem. Zmęczeni trudną wspinaczką padamy na rozłożony pled i z zachwytem spoglądamy na rozpościerający się u naszych stóp widok. Jest piękny. Zewsząd otaczają nas góry, odległe szczyty spowija lekka mgła. Bezkres przemawia do nas ciszą. Warto było pokonać siebie i swoje słabości, by tutaj być i doświadczać tej wolności. 
Siedzimy i popijając z termosu parującą kawę odpoczywamy i nabieramy sił do drogi powrotnej. 
Ta droga nie będzie już dla nas ciężka i zbyt długa. Bo prowadzi do domu.

Każda wędrówka ma swój cel. Również droga naszego życia. Wiem, że nie zawsze jest łatwa, lekka. Ale świadomość, że po trudach wędrówki spotka nas upragniona nagroda dodaje nam sił, a obietnica tej nagrody nie  pozwala nam się zatrzymać i zawrócić. A gdy nasze ciało odmówi nam już posłuszeństwa dobrze mieć przy sobie kogoś, kto nas pociągnie za rękę. Kto nie pozwoli nam się zatrzymać i poddać.

Zawsze jak wędruję w góry, mam świadomość, że nie będzie to zbyt przyjemna droga. Pomimo to idę, bo dla przeżytych tam na szczycie chwil wiem, że warto. Czasami odczuwam ogromne zmęczenie i mam ochotę zawrócić i być już w domu. Na szczęście to nie takie łatwe, bo jak się już weszło na górę, to trzeba z niej i zejść :) W góry nigdy nie chodzę sama. Dobrze wiem, że warto mieć obok siebie kogoś, kto w kryzysowych momentach poda mi pomocną dłoń, popchnie do przodu, wesprze dobrym słowem. 
Zupełnie jak  w drodze życia.