17 listopada 2012

Zapomniany sen

Ciekawy dzień właśnie mija. A przede mną noc. I regenerujący sen. A raczej jego brak :)
Dawno, dawno temu myślałam, że człowiek bez snu obejść się nie może. Ale dziś, po niespełna roku bezsenności, wiem, że to nie do końca prawda. Bez snu człowiek żyje, tylko nieco. 

A czemu to tak trudno Ci usnąć? Spyta ktoś. Hmmm... przyczyna jest jedna. Niemowlę na horyzoncie :)
No tak, teraz wszystko jasne. I niech mi nie mówi ktoś, że ten kto dobrze śpi, śpi jak niemowlę :) Haha, dobre sobie :) Ten, kto wymyślił, to powiedzenie, chyba nigdy z niemowlakiem nie miał do czynienia. 
Ale powróćmy do mej bezsennej nocy, znaczy się bezsennych nocy. Wygląda to od kilku miesięcy tak.

Noc zapada, zbliża się magiczna godzina 22.00. No. Często 23.00. Czemu magiczna? Otóż moje dzieciątko o tej godzinie powinno zapadać powoli w niemowlęcy sen. Właśnie, powinno! Trening samodzielnego zasypiania i spanie we własnym łóżeczku trwa, a efekty.. hmm.. szczerze mówiąc nie najgorsze, ale ja oczywiście wolałabym, by były nader  zadowalające :) Ok. Niemowlę senne, ale wciąż walczące z zamykającymi się oczętami wije się w łóżeczku i nieśmiałym protestem (czytaj: krzykiem) próbuje powiedzieć mamusi: "Czemu zmuszasz mnie do spania?", "Ja chcę do ciebie...". I takie tam. Ale mama twarda, tato tym bardziej nie reagują.. aż w końcu nasz nader ożywiony bobas nieoczekiwanie zapada w sen. Hurra. Nareszcie. 

Oczywiście mama, czyli ja również próbuje zapaść w sen. Zamykam oczy. W głowie przesuwają się obrazy z minionego dnia. Mózg analizuje, porządkuje przeżyte sytuacje. Wycisza się. Udało się. Śpię.
Ale co to? Jakiś krzyk dochodzi do mojej uśpionej podświadomości. Co to takiego? Ktoś krzyczy w moim śnie? O nie! To nie sen! To rzeczywistość, a w niej mój mały synek obwieszcza całemu uśpionemu miastu, że oto...
Ja szybko zerkam na zegarek. Że co? minęła TYLKO godzina? Niemożliwe. A jednak.
Ok. Choć na rączki, lulaj i śpij. Oj, mama, nie tak łatwo, daj mi jeść. Poddaję się...
Dobra, nakarmiony, uspokojony ponownie wraca do łóżeczka i szybko ponownie zapada w niespokojny sen. Ja też padam do łóżka, ale niestety nie zapadam w sen, choć usilnie się staram. 
Mija godzina, druga. Już, już prawie mi się udaje oddać w objęcia Morfeusza.. a tu... Zgadnijcie! Otóż to, ponowny krzyk. Bynajmniej nie mój, choć nie raz mam ochotę sobie w nocy pokrzyczeć. I dochodzimy do punktu wyjścia.
A więc zacznijmy od początku. Mój mały synek obwieszcza całemu uśpionemu miastu, że oto...
Tu rozwińmy listę:
- Mamo gdzie jesteś? - mamo, chcę jeść (znowu?) - mamo, nie chcę jeść, ale chcę cyca - mamo, gorąco mi/zimno - mamo, czemu tu tak ciemno? - mamo, ja chcę do TWOJEGO łóżka - mamo, czy to już dzień? - mamo, smutno mi - mamo, pociesz mnie/przytul, bo coś złego mi się przyśniło (z mojego punktu widzenia, wszystko może być złe dla nieznającego jeszcze świata niemowlęcia).. itp., itd....
I niestety w nocy moja matczyna intuicja nie działa na wysokich obrotach, więc zazwyczaj idę na łatwiznę.. i daję dla świętego spokoju cyca. Co z tego, że to nie o to chodzi, ważne, że ZAWSZE skutkuje :)

Ok, ok. Zasypiamy. Tylko, że ja nie zdążyłam zarejestrować kiedy odpływam, i tak oto zasypiamy razem. W tym samym łóżku. Mija jakieś pół godziny. Przebudzenie. A co to, znaczy kto to leży koło mnie. No tak... W czasie posiłku przysnęło się mamusi.. Ale żeby mój mały brzdąc był tym zasmucony, co to to nie..
Cóż, trzeba jakoś zebrać siły i odłożyć śpiącego brzdąca do własnego łóżeczka. Trzeba. Żeby nie wiem co! Przecież trenujemy samodzielne spanie! Ok. Udało się. Nie obudził się.
Zakradam się do swojego łoża i próbuję zasnąć. I znowu nic. Mały cudem śpi, a ja nie. 
To chyba taka wyuczona bezsenność...

Mijają jakieś dwie godziny. W końcu zmęczona walką z bezsennością, czuję, jak ogarnia mnie błogi spokój  ciepło, a myśli zaczynają swobodnie płynąć. O tak. To ta chwila. Już powoli, powoli zapadam w sen. Widzę piękną polanę, czuję na twarzy ciepłe promienie słońca.. Cisza, spokój, słychać tylko szum drzew...
Ale co to? Tam ktoś płacze? Ale gdzie? Szukam... No tak, wracam do rzeczywistości...
To niestety nie senna postać, ale realna postać z mojego koszmaru. Tak, mój synek. Nie żebym narzekała..

Ok. Ostatkiem sił, na wpół śpiąc wyciągam małego z łóżeczka. Ładujemy się do mojego i dla świętego spokoju oddajemy się nocnym rytuałom. Ten ostatni rytuał dzieje się zazwyczaj tuż nad ranem, kiedy mąż już wstaje i w naszym łożu pojawia się jedno wolne miejsce. Tak, wolna miejscówka w wagonie sypialnym. Tym razem wykupuje go mój mały uroczy synek. A niech ma dzieciątko radochę, że do ostatniego przystanku do krainy snów pojedzie już z mamą.

I tak oto, półprzytomna ze zmęczenia zapadam razem z maluchem w sen. Błagam, choć na godzinę, dwie.
Na ogół udaje się nieco okraść budzący się do życia dzień w kilka godzin snu. Stop. Jedną godzinę.
Mija właśnie ta poranna jedna godzina. I chcąc, czy nie trzeba wstać. Oj, bo jak nie wstaniesz mamusiu, to.. - albo wydrapię ci oko - albo złamię nos - albo ogłuszę zniewalającym krzykiem... Wiec...
Więc wstaję, bo chcę jeszcze nieco pożyć i powoli zapominam, co to sen. Ten prawdziwy. Regenerujący, dodający nowych sił.

Ale od czego jest kawa? A przede wszystkim od czego jest matczyna miłość, która zniesie wszystko? ;)
Nawet roczny brak snu. Niestety coraz mniej wierzę, że KIEDYKOLWIEK moje dzieciątko prześpi całą noc... A ja razem a nim :) Takie to uroki macierzyństwa, o których głośno się nie mówi :)

Ale ja wcale nie narzekam. Żeby nikt nie myślał! Kiedyś teściowa powiedziała, że się przyzwyczaję. I miała rację kobiecina. Idzie się przyzwyczaić, a z tego przyzwyczajenia powstaje coś na kształt wspomnianej już BEZSENNOŚCI WYUCZONEJ. Według mnie powinni to sklasyfikować, jako jednostkę chorobową :)

Podsumowując, dodam tylko, że po roku bezsenności człowiek nieco INACZEJ się zachowuje. Kiedyś zrobiono nawet taki eksperyment. Jak na realia tego eksperymentu dobrze się trzymam :)
Troszkę tylko: - szwankuje mi pamieć krótkotrwała - nie mam na nic sił - mam syndrom "nic mi się nie chce", "co ja miałam zrobić?", - wszystko leci mi z rąk - mam problem z wysławianiem się - bolą mnie ręce, nogo, plecy, kark, głowa, oczy... I takie tam. Nie ważne.

Ważne, że wiem, iż warto ponosić takie poświęcenia dla kogoś, kogo bezgranicznie się kocha :)

13 listopada 2012

Wybór

Zapach aromatycznej kawy unosi się po całym domku. Synek nie tracąc z oczu mamy bawi się cudownie sam :) A ja próbuję przelać myśli na papier. Myśli, których inspiracją było niedawne kazanie.
Dotyczyło ono akurat wiary. Trudny temat dla współczesnego człowieka i współczesnego świata. Taki niemodny i też niewygodny. Akurat nie dla mnie.
Wiara jest bardzo ważną częścią mojego życia, ale nie o tym chcę tu pisać.
Pragnę przytoczyć pewne myśli, które wówczas usłyszałam. 
Bo głęboko zapadły w moje serce, pomimo, że prawdę, którą niosą jest taka zwyczajna i oczywista :)

Wiara, wtedy jest prawdziwa, kiedy żyje i zamienia się w czyn. 
I która daje coś z siebie. Dla innych.
Nie wystarczy mówić "wierzę", trzeba tą wiarą żyć. I iść z nią do ludzi, co nie rzadko jest takie trudne.
Jeśli naprawdę nasza wiara jest prawdziwa, to nie zniszczą jej żadne wydarzenia życiowe czy ludzie. Bo prawdziwa wiara jest silna i nie zmienia się w zależności "od potrzeb", "od sytuacji". Przynajmniej taka powinna być.
Jeśli wiara jest istotą naszego życia to jest też czymś, co nas ogranicza. Tak po ludzku, niesie ze sobą pewne poświęcenia i ofiary. Ale jeśli jest prawdziwa, to nie będzie przez nas traktowana wybiórczo. A często "wybieramy" z wiary, to co nam pasuje, co łatwe, co nie przeszkadza w naszym łatwym życiu.
I na koniec. Prawdziwa wiara obejmuje całe nasze życie, wszystkie jego sfery. Kto prawdziwie wierzy nie zamyka drzwi przed Bogiem tam, gdzie niewygodnie byłoby Go gościć...

Podstawowe prawdy, ale mnie ostatnio dały wiele do myślenia. Sama wiem, jak ciężko jest wierzyć w tym zwariowanym, pędzącym wciąż do przodu świecie. Jak trudno przystanąć i zastanowić się, po co i dla kogo żyję. Jak trudno przyznać się do tego, że wierzę i ile ta wiara dla mnie znaczy. Jak trudno przyznać się, że ona wyznacza moje życiowe ścieżki, wybory, zachowania...

Wiara jest, albo jej nie ma. Nie istnieje pomiędzy. Ja wybrałam wiarę. I nie wstydzę się tego :)

10 listopada 2012

Wielki chaos

Już późny wieczór. Tak na krótko.
Ostatnio po pewnych dziwnych wydarzeniach w mojej głowie zapanował wielki chaos.
A to dlaczego? Sama nie wiem...
Pewne rozmowy, a co za nimi idzie późniejsze przemyślenia spowodowały, że sama nie wiem, co tak naprawdę dzieje się z ludźmi wokół mnie. Nie wiem, co jest prawdą, a co kłamstwem.
Czasami mam wręcz wrażenie, że niektórzy lubią grać na moich emocjach. Może mi się wydaje. Może nie.
A może za bardzo się tym wszystkim (i wszystkimi) przejmuję? Chyba lepiej odpuścić, jeśli i tak wiem, że ja w niczym pomóc nie mogę. A może juz czasami tak po ludzku nie mam na to sił.

Człowiek weryfikuje swoje cele i zamierzenia po wielu wydarzeniach w swoim życiu. Czasami do istotnych zmian skłania go sytuacja rodzinna, zawodowa, zdrowotna. I również napotkani na drodze ludzie.
We mnie dokonała się bardzo duża zmiana po pewnym wydarzeniu. Po nim wiem, co ważne w życiu, o co warto i trzeba walczyć, a kiedy odpuścić. I kogo naprawdę mogę nazwać człowiekiem.
A napotkani ludzie pokazali mi, jaka jestem w ich oczach. Różne to obrazy były. I te dobre i te złe.
Oba są ważne dla mojego rozwoju. Do dalszej walki. Do dalszych przemian. Do dalszego życia.

Czy i Ty nosisz w sercu wydarzenia i ludzi, którzy odmienili Twoje życie. Odmienili Ciebie?

2 listopada 2012

Światełko pamięci

Mrok zapada. Ciepły wiatr smaga moją twarz. Opatulona szalem, w ciepłym płaszczu szybkim krokiem przemierzam kręte wąskie alejki. W ręce szczególny dar. Gdzie mi tak śpieszno? Biegnę na spotkanie. Na szczególne spotkanie.
Już jestem. Zmarzniętymi dłońmi kładę na grobie znicz i walcząc z wiatrem zapalam go kilkakrotnie.
Tak, jestem na cmentarzu. Na szczególnym spotkaniu. Stoję nad grobem szczególnej osoby.
Tą szczególną osobą jest moja babcia. Tak bliska mi sercu, nawet teraz po kilku latach fizycznej nieobecności. Ale ona wciąż jest. Jest obecna w moim sercu i w mojej pamięci. I tam pozostanie.
Na cmentarzu wielki gwar, czasem zamieszanie. Mnie to nie przeszkadza. Zatopiona w cichej modlitwie myślami biegnę ku wspomnieniom.
Przed oczami staje babcia. Drobna staruszka o ciepłych, pełnych dobroci oczach.
Jej schorowane ręce zawsze gotowe pomóc, przytulić, pocieszyć.
Jej niesprawne już nogi, kiedyś ciągle biegnące, by kogoś odwiedzić.
Jej poorana zmarszczkami twarz, często zatroskana i współczująca.
Jej oczy. Błękitne, już nieco wyblakłe. A w nich radość i smutek zarazem.
Jak ja kochałam te momenty, kiedy po szkole biegłam do niej, a ona z utęsknieniem wypatrywała mnie już w oknie. I z jaką radością witała mnie u progu swego domu. Nikt tak nie cieszył się wtedy z moich odwiedzin jak właśnie ona :)
A potem parująca aromatyczna kawa (oj tak, to babcia nauczyła mnie ją pić) postawiona na stole i drożdżowe ciasto, które sama upiekła właśnie dla mnie!
Te chwile wspólnego biesiadowania i niekończące się rozmowy o życiu pozostają wciąż żywe w mej pamięci. Wtedy nie myślałam, że one mogą się kiedyś skończyć. Teraz bardzo mi ich brakuje.
Często człowiek nie docenia tego, co akurat posiada. Potem jak traci, tęskni za tym.

Dobrze, że jest takie miejsce, gdzie mogę spotkać się z moją nieżyjącą już babcią. Mogę w każdej chwili do niej przyjść i złączyć się z nią w duchowej modlitwie. Porozmawiać, powspominać, doradzić się.
Wiem, że gdzieś tam nade mną wciąż czuwa, opiekuje się mną. Cieszy się moim szczęściem i smuci moimi troskami. Po prostu jest obecna. Obecna w moim sercu.

Otrząsam się ze wspomnień. Ocieram spływająca po policzku łzę. Chowam ręce w kieszenie płaszcza i szybkim krokiem oddalam się od miliona migoczących światełek.
Światełek pamięci. Naszej żywej pamięci i modlitwy za tych, których tak bardzo kochaliśmy za życia i nie mniej kochamy, gdy już od nas odeszli.

Ich już nie ma. Mojej babci już tutaj nie ma. To nieistotne.
Ona jest wciąż żywa. W moim sercu. To najważniejsze.


Zapomniany sen

Ciekawy dzień właśnie mija. A przede mną noc. I regenerujący sen. A raczej jego brak :)
Dawno, dawno temu myślałam, że człowiek bez snu obejść się nie może. Ale dziś, po niespełna roku bezsenności, wiem, że to nie do końca prawda. Bez snu człowiek żyje, tylko nieco. 

A czemu to tak trudno Ci usnąć? Spyta ktoś. Hmmm... przyczyna jest jedna. Niemowlę na horyzoncie :)
No tak, teraz wszystko jasne. I niech mi nie mówi ktoś, że ten kto dobrze śpi, śpi jak niemowlę :) Haha, dobre sobie :) Ten, kto wymyślił, to powiedzenie, chyba nigdy z niemowlakiem nie miał do czynienia. 
Ale powróćmy do mej bezsennej nocy, znaczy się bezsennych nocy. Wygląda to od kilku miesięcy tak.

Noc zapada, zbliża się magiczna godzina 22.00. No. Często 23.00. Czemu magiczna? Otóż moje dzieciątko o tej godzinie powinno zapadać powoli w niemowlęcy sen. Właśnie, powinno! Trening samodzielnego zasypiania i spanie we własnym łóżeczku trwa, a efekty.. hmm.. szczerze mówiąc nie najgorsze, ale ja oczywiście wolałabym, by były nader  zadowalające :) Ok. Niemowlę senne, ale wciąż walczące z zamykającymi się oczętami wije się w łóżeczku i nieśmiałym protestem (czytaj: krzykiem) próbuje powiedzieć mamusi: "Czemu zmuszasz mnie do spania?", "Ja chcę do ciebie...". I takie tam. Ale mama twarda, tato tym bardziej nie reagują.. aż w końcu nasz nader ożywiony bobas nieoczekiwanie zapada w sen. Hurra. Nareszcie. 

Oczywiście mama, czyli ja również próbuje zapaść w sen. Zamykam oczy. W głowie przesuwają się obrazy z minionego dnia. Mózg analizuje, porządkuje przeżyte sytuacje. Wycisza się. Udało się. Śpię.
Ale co to? Jakiś krzyk dochodzi do mojej uśpionej podświadomości. Co to takiego? Ktoś krzyczy w moim śnie? O nie! To nie sen! To rzeczywistość, a w niej mój mały synek obwieszcza całemu uśpionemu miastu, że oto...
Ja szybko zerkam na zegarek. Że co? minęła TYLKO godzina? Niemożliwe. A jednak.
Ok. Choć na rączki, lulaj i śpij. Oj, mama, nie tak łatwo, daj mi jeść. Poddaję się...
Dobra, nakarmiony, uspokojony ponownie wraca do łóżeczka i szybko ponownie zapada w niespokojny sen. Ja też padam do łóżka, ale niestety nie zapadam w sen, choć usilnie się staram. 
Mija godzina, druga. Już, już prawie mi się udaje oddać w objęcia Morfeusza.. a tu... Zgadnijcie! Otóż to, ponowny krzyk. Bynajmniej nie mój, choć nie raz mam ochotę sobie w nocy pokrzyczeć. I dochodzimy do punktu wyjścia.
A więc zacznijmy od początku. Mój mały synek obwieszcza całemu uśpionemu miastu, że oto...
Tu rozwińmy listę:
- Mamo gdzie jesteś? - mamo, chcę jeść (znowu?) - mamo, nie chcę jeść, ale chcę cyca - mamo, gorąco mi/zimno - mamo, czemu tu tak ciemno? - mamo, ja chcę do TWOJEGO łóżka - mamo, czy to już dzień? - mamo, smutno mi - mamo, pociesz mnie/przytul, bo coś złego mi się przyśniło (z mojego punktu widzenia, wszystko może być złe dla nieznającego jeszcze świata niemowlęcia).. itp., itd....
I niestety w nocy moja matczyna intuicja nie działa na wysokich obrotach, więc zazwyczaj idę na łatwiznę.. i daję dla świętego spokoju cyca. Co z tego, że to nie o to chodzi, ważne, że ZAWSZE skutkuje :)

Ok, ok. Zasypiamy. Tylko, że ja nie zdążyłam zarejestrować kiedy odpływam, i tak oto zasypiamy razem. W tym samym łóżku. Mija jakieś pół godziny. Przebudzenie. A co to, znaczy kto to leży koło mnie. No tak... W czasie posiłku przysnęło się mamusi.. Ale żeby mój mały brzdąc był tym zasmucony, co to to nie..
Cóż, trzeba jakoś zebrać siły i odłożyć śpiącego brzdąca do własnego łóżeczka. Trzeba. Żeby nie wiem co! Przecież trenujemy samodzielne spanie! Ok. Udało się. Nie obudził się.
Zakradam się do swojego łoża i próbuję zasnąć. I znowu nic. Mały cudem śpi, a ja nie. 
To chyba taka wyuczona bezsenność...

Mijają jakieś dwie godziny. W końcu zmęczona walką z bezsennością, czuję, jak ogarnia mnie błogi spokój  ciepło, a myśli zaczynają swobodnie płynąć. O tak. To ta chwila. Już powoli, powoli zapadam w sen. Widzę piękną polanę, czuję na twarzy ciepłe promienie słońca.. Cisza, spokój, słychać tylko szum drzew...
Ale co to? Tam ktoś płacze? Ale gdzie? Szukam... No tak, wracam do rzeczywistości...
To niestety nie senna postać, ale realna postać z mojego koszmaru. Tak, mój synek. Nie żebym narzekała..

Ok. Ostatkiem sił, na wpół śpiąc wyciągam małego z łóżeczka. Ładujemy się do mojego i dla świętego spokoju oddajemy się nocnym rytuałom. Ten ostatni rytuał dzieje się zazwyczaj tuż nad ranem, kiedy mąż już wstaje i w naszym łożu pojawia się jedno wolne miejsce. Tak, wolna miejscówka w wagonie sypialnym. Tym razem wykupuje go mój mały uroczy synek. A niech ma dzieciątko radochę, że do ostatniego przystanku do krainy snów pojedzie już z mamą.

I tak oto, półprzytomna ze zmęczenia zapadam razem z maluchem w sen. Błagam, choć na godzinę, dwie.
Na ogół udaje się nieco okraść budzący się do życia dzień w kilka godzin snu. Stop. Jedną godzinę.
Mija właśnie ta poranna jedna godzina. I chcąc, czy nie trzeba wstać. Oj, bo jak nie wstaniesz mamusiu, to.. - albo wydrapię ci oko - albo złamię nos - albo ogłuszę zniewalającym krzykiem... Wiec...
Więc wstaję, bo chcę jeszcze nieco pożyć i powoli zapominam, co to sen. Ten prawdziwy. Regenerujący, dodający nowych sił.

Ale od czego jest kawa? A przede wszystkim od czego jest matczyna miłość, która zniesie wszystko? ;)
Nawet roczny brak snu. Niestety coraz mniej wierzę, że KIEDYKOLWIEK moje dzieciątko prześpi całą noc... A ja razem a nim :) Takie to uroki macierzyństwa, o których głośno się nie mówi :)

Ale ja wcale nie narzekam. Żeby nikt nie myślał! Kiedyś teściowa powiedziała, że się przyzwyczaję. I miała rację kobiecina. Idzie się przyzwyczaić, a z tego przyzwyczajenia powstaje coś na kształt wspomnianej już BEZSENNOŚCI WYUCZONEJ. Według mnie powinni to sklasyfikować, jako jednostkę chorobową :)

Podsumowując, dodam tylko, że po roku bezsenności człowiek nieco INACZEJ się zachowuje. Kiedyś zrobiono nawet taki eksperyment. Jak na realia tego eksperymentu dobrze się trzymam :)
Troszkę tylko: - szwankuje mi pamieć krótkotrwała - nie mam na nic sił - mam syndrom "nic mi się nie chce", "co ja miałam zrobić?", - wszystko leci mi z rąk - mam problem z wysławianiem się - bolą mnie ręce, nogo, plecy, kark, głowa, oczy... I takie tam. Nie ważne.

Ważne, że wiem, iż warto ponosić takie poświęcenia dla kogoś, kogo bezgranicznie się kocha :)

Wybór

Zapach aromatycznej kawy unosi się po całym domku. Synek nie tracąc z oczu mamy bawi się cudownie sam :) A ja próbuję przelać myśli na papier. Myśli, których inspiracją było niedawne kazanie.
Dotyczyło ono akurat wiary. Trudny temat dla współczesnego człowieka i współczesnego świata. Taki niemodny i też niewygodny. Akurat nie dla mnie.
Wiara jest bardzo ważną częścią mojego życia, ale nie o tym chcę tu pisać.
Pragnę przytoczyć pewne myśli, które wówczas usłyszałam. 
Bo głęboko zapadły w moje serce, pomimo, że prawdę, którą niosą jest taka zwyczajna i oczywista :)

Wiara, wtedy jest prawdziwa, kiedy żyje i zamienia się w czyn. 
I która daje coś z siebie. Dla innych.
Nie wystarczy mówić "wierzę", trzeba tą wiarą żyć. I iść z nią do ludzi, co nie rzadko jest takie trudne.
Jeśli naprawdę nasza wiara jest prawdziwa, to nie zniszczą jej żadne wydarzenia życiowe czy ludzie. Bo prawdziwa wiara jest silna i nie zmienia się w zależności "od potrzeb", "od sytuacji". Przynajmniej taka powinna być.
Jeśli wiara jest istotą naszego życia to jest też czymś, co nas ogranicza. Tak po ludzku, niesie ze sobą pewne poświęcenia i ofiary. Ale jeśli jest prawdziwa, to nie będzie przez nas traktowana wybiórczo. A często "wybieramy" z wiary, to co nam pasuje, co łatwe, co nie przeszkadza w naszym łatwym życiu.
I na koniec. Prawdziwa wiara obejmuje całe nasze życie, wszystkie jego sfery. Kto prawdziwie wierzy nie zamyka drzwi przed Bogiem tam, gdzie niewygodnie byłoby Go gościć...

Podstawowe prawdy, ale mnie ostatnio dały wiele do myślenia. Sama wiem, jak ciężko jest wierzyć w tym zwariowanym, pędzącym wciąż do przodu świecie. Jak trudno przystanąć i zastanowić się, po co i dla kogo żyję. Jak trudno przyznać się do tego, że wierzę i ile ta wiara dla mnie znaczy. Jak trudno przyznać się, że ona wyznacza moje życiowe ścieżki, wybory, zachowania...

Wiara jest, albo jej nie ma. Nie istnieje pomiędzy. Ja wybrałam wiarę. I nie wstydzę się tego :)

Wielki chaos

Już późny wieczór. Tak na krótko.
Ostatnio po pewnych dziwnych wydarzeniach w mojej głowie zapanował wielki chaos.
A to dlaczego? Sama nie wiem...
Pewne rozmowy, a co za nimi idzie późniejsze przemyślenia spowodowały, że sama nie wiem, co tak naprawdę dzieje się z ludźmi wokół mnie. Nie wiem, co jest prawdą, a co kłamstwem.
Czasami mam wręcz wrażenie, że niektórzy lubią grać na moich emocjach. Może mi się wydaje. Może nie.
A może za bardzo się tym wszystkim (i wszystkimi) przejmuję? Chyba lepiej odpuścić, jeśli i tak wiem, że ja w niczym pomóc nie mogę. A może juz czasami tak po ludzku nie mam na to sił.

Człowiek weryfikuje swoje cele i zamierzenia po wielu wydarzeniach w swoim życiu. Czasami do istotnych zmian skłania go sytuacja rodzinna, zawodowa, zdrowotna. I również napotkani na drodze ludzie.
We mnie dokonała się bardzo duża zmiana po pewnym wydarzeniu. Po nim wiem, co ważne w życiu, o co warto i trzeba walczyć, a kiedy odpuścić. I kogo naprawdę mogę nazwać człowiekiem.
A napotkani ludzie pokazali mi, jaka jestem w ich oczach. Różne to obrazy były. I te dobre i te złe.
Oba są ważne dla mojego rozwoju. Do dalszej walki. Do dalszych przemian. Do dalszego życia.

Czy i Ty nosisz w sercu wydarzenia i ludzi, którzy odmienili Twoje życie. Odmienili Ciebie?

Światełko pamięci

Mrok zapada. Ciepły wiatr smaga moją twarz. Opatulona szalem, w ciepłym płaszczu szybkim krokiem przemierzam kręte wąskie alejki. W ręce szczególny dar. Gdzie mi tak śpieszno? Biegnę na spotkanie. Na szczególne spotkanie.
Już jestem. Zmarzniętymi dłońmi kładę na grobie znicz i walcząc z wiatrem zapalam go kilkakrotnie.
Tak, jestem na cmentarzu. Na szczególnym spotkaniu. Stoję nad grobem szczególnej osoby.
Tą szczególną osobą jest moja babcia. Tak bliska mi sercu, nawet teraz po kilku latach fizycznej nieobecności. Ale ona wciąż jest. Jest obecna w moim sercu i w mojej pamięci. I tam pozostanie.
Na cmentarzu wielki gwar, czasem zamieszanie. Mnie to nie przeszkadza. Zatopiona w cichej modlitwie myślami biegnę ku wspomnieniom.
Przed oczami staje babcia. Drobna staruszka o ciepłych, pełnych dobroci oczach.
Jej schorowane ręce zawsze gotowe pomóc, przytulić, pocieszyć.
Jej niesprawne już nogi, kiedyś ciągle biegnące, by kogoś odwiedzić.
Jej poorana zmarszczkami twarz, często zatroskana i współczująca.
Jej oczy. Błękitne, już nieco wyblakłe. A w nich radość i smutek zarazem.
Jak ja kochałam te momenty, kiedy po szkole biegłam do niej, a ona z utęsknieniem wypatrywała mnie już w oknie. I z jaką radością witała mnie u progu swego domu. Nikt tak nie cieszył się wtedy z moich odwiedzin jak właśnie ona :)
A potem parująca aromatyczna kawa (oj tak, to babcia nauczyła mnie ją pić) postawiona na stole i drożdżowe ciasto, które sama upiekła właśnie dla mnie!
Te chwile wspólnego biesiadowania i niekończące się rozmowy o życiu pozostają wciąż żywe w mej pamięci. Wtedy nie myślałam, że one mogą się kiedyś skończyć. Teraz bardzo mi ich brakuje.
Często człowiek nie docenia tego, co akurat posiada. Potem jak traci, tęskni za tym.

Dobrze, że jest takie miejsce, gdzie mogę spotkać się z moją nieżyjącą już babcią. Mogę w każdej chwili do niej przyjść i złączyć się z nią w duchowej modlitwie. Porozmawiać, powspominać, doradzić się.
Wiem, że gdzieś tam nade mną wciąż czuwa, opiekuje się mną. Cieszy się moim szczęściem i smuci moimi troskami. Po prostu jest obecna. Obecna w moim sercu.

Otrząsam się ze wspomnień. Ocieram spływająca po policzku łzę. Chowam ręce w kieszenie płaszcza i szybkim krokiem oddalam się od miliona migoczących światełek.
Światełek pamięci. Naszej żywej pamięci i modlitwy za tych, których tak bardzo kochaliśmy za życia i nie mniej kochamy, gdy już od nas odeszli.

Ich już nie ma. Mojej babci już tutaj nie ma. To nieistotne.
Ona jest wciąż żywa. W moim sercu. To najważniejsze.